Demokracja to ustrój bezsensowny. Wypadałoby tu przytoczyć pewnie argument, że dwóch idiotów ma więcej do powiedzenia niż jeden geniusz, ale mnie ciekawi inny aspekt. Mianowice, skąd w ogóle wzięło się przekonanie, że większość ma rację, że warto rozstrzygać wszelkie spory po jej myśli, skoro historia uczy, iż zwykle bywało odwrotnie? Równie dobrze można przyjąć, że rację ma zawsze ślepy los i rzucać monetą zamiast głosować. Byłoby to nawet korzystniejsze, bo szansa na wybór słusznej opcji wynosiłaby wówczas 50%, a zapraszając do urn przypadkowych ludzi, prawdopodobieństwo to znacznie spada.
A już na miano totalnego absurdu, jednego z największych w naszych czasach, zakrawa fakt, że drogą demokratyczną rozstrzygane są, o zgrozo, niektóre spory czysto naukowe. Przypomnę, że w ten właśnie sposób uznano, że homoseksualizm nie jest chorobą i usunięto go z oficjalnej listy schorzeń. Kopernik też pewnie zostałby kiedyś przegłosowany.
Ci, którzy mieli rację, na przestrzeni wieków, bywali zwykle w mniejszości, czasem nawet zupełnie samotni, przynajmniej na początku. Skąd wzięło się zatem przekonanie, żeby dobrze się dzieje, kiedy o najważniejszych sprawach decyduje większość?
sobota, 2 listopada 2013
Wodzowie i kibice
Słuchając wypowiedzi tak zwanych obserwatorów sceny politycznej, nieraz można usłyszeć, że jakaś partia straci kilka procent poparcia, bo głosowała za czymś, inna zyska, bo przygotowała ciekawy projekt ustawy, a jeszcze inna zachowa stabilną pozycję, bo jej posłowie nie robią nic. Tymczasem bieżące zdarzenia polityczne mają znikomy wpływ na ogół wyborców. Zdecydowana większość ludzi, którzy regularnie chodzą na wybory, myśli odmiennymi kategoriami. Ich zainteresowanie polityką ma zupełnie inny wymiar.
Zwykle są to kibice, sympatycy określonej partii i wodza. Partię tę wybierają na takiej samej zasadzie jak gimnazjalista zagraniczny klub piłkarski, z którym sympatyzuje, któremu "kibicuje" jak szumnie określa. Wystarczy zajrzeć na Onet. Internetowy kibic Barcelony nigdy nie przyzna, że blaugrana zagrała słaby mecz. Zauważy, że przed tygodniem Real spisał się jeszcze gorzej. Nie przyzna racji nikomu, kto skrytykuje cokolwiek związanego z klubem, zawsze będzie szedł w zaparte, nie pochyli czoła nawet przed statystyką i danymi liczbowymi. Jest adwokatem danej drużyny, nie analitykiem jej gry. Chyba każdy wie, o co chodzi. Większość ludzi, którzy oglądają futbol, nie ma o nim większego pojęcia. Nie zna się na taktyce, przygotowaniu fizycznym, procesie szkolenia, a czasem nawet sama w piłkę nie grała. Sport rozpala po prostu emocje, a człowiek potrzebuje ich od zarania dziejów. Musi z kimś się solidaryzować, jednym życzyć dobrze, innym jak najgorzej, dopingować kogoś w dążeniu do celu i tak dalej. Dlatego właśnie ludzie oglądają sport, seriale, czytają mało ambitną literaturę, a wreszcie interesują się polityka. Znajduje to zresztą odzwierciedlenie w potocznym języku. Nieraz się słyszy: "Jestem za PO". Nie "popieram większą część ich programu", tylko "jestem za". Tak jak jest się za Legią lub Arką. Po prostu.
Gdy ktoś już wykoncypował sobie, że popiera Tuska, bo to spoko gość, albo Kaczyńskiego, bo mądrze gada i zniszczy wreszcie układ, albo Krowina, bo nieźle masakruje lewaków, zwykle nie ma siły, która skłoni go do zmiany zdania. Będzie z daną partią na dobre i na złe, stanie się jej adwokatem we wszelkich dyskusjach, tłumacząc najgłupsze pomysły i wystąpienia swojego wodza. Eurosceptycznym pisowcom kompletnie nie przeszkadza na przykład, że Jarosław Kaczyński podniósł rękę za Traktatem Lizbońskim, a prezydent Lech Kaczyński go podpisał, za co w wolnej Polsce stanąłby przed Trybunałem Stanu. Sympatykom PO i wodza Tuska nie ma sensu poświęcać nawet czasu, bo to debile, którzy potencjałem intelektualnym górują jedynie nad wyborcami Palikota. Żaden fan Korwina natomiast nawet nie zająknie się, że kwoty, które wymienia wódz, mówiąc o dobrodziejstwach prywatnej edukacji, są wzięte chyba z kosmosu, bo z ciekawości dokonałem kiedyś stosownych obliczeń i nijak nie zgadzały się one z wynikami JKM. Kolokwialnie można powiedzieć, przepraszam za tę wulgarną metaforę, że choćby wódz nasrał swojemu sympatykowi na wycieraczkę pod drzwiami, ten dopatrzyłby się w tym zachowaniu głębszego sensu i szlachetnego celu.
Tak to działa. Polacy zainteresowani polityką to w większość "kibice" różnych partii. Zauważ, Szanowny Czytelniku, jak nierzadko wyglądają polityczne rozmowy ludzi ulic, pubów i tramwajów. Zwykle nie ogarniają oni niuansów prawa czy ekonomii, mniej interesują ich nawet mechanizmy i kulisy funkcjonowania wielkiej polityki, jarają się natomiast całą otoczką. Głównym wydarzeniem dla typowego oglądacza polityki jest to, że Kurski pocisnął Niesiołowskiemu, ten mu się odgryzł, a skomentował to wszystko Hofman. Lubuje się on też w dywagacjach, kto zachował się przyzwoicie, a kto przekroczył już granice.
Dlatego naprawdę nie mają sensu rozważania, czy dany projekt ustawy zostanie nagrodzony przez wyborców. Nie zostanie. Politykom jest to zresztą na rękę, bo w gruncie rzeczy dużo łatwiej jest przygotować efektowny spot albo nieźle wypaść w telewizji niż napisać jakąś sensowną ustawę. Dla nich najlepiej byłoby, żeby w ogóle głosowali także ci, którzy wcale nie śledzą politycznych wydarzeń. Temu służą właśnie rozmaite akcje namawiające do udziału w wyborach i pieprzenie o obywatelskim obowiązku. Im więcej przypadkowych wyborców przy urnach, tym większy wpływ będą miały spoty i bilbordy, a program wyborczy mniejsze.
Zwykle są to kibice, sympatycy określonej partii i wodza. Partię tę wybierają na takiej samej zasadzie jak gimnazjalista zagraniczny klub piłkarski, z którym sympatyzuje, któremu "kibicuje" jak szumnie określa. Wystarczy zajrzeć na Onet. Internetowy kibic Barcelony nigdy nie przyzna, że blaugrana zagrała słaby mecz. Zauważy, że przed tygodniem Real spisał się jeszcze gorzej. Nie przyzna racji nikomu, kto skrytykuje cokolwiek związanego z klubem, zawsze będzie szedł w zaparte, nie pochyli czoła nawet przed statystyką i danymi liczbowymi. Jest adwokatem danej drużyny, nie analitykiem jej gry. Chyba każdy wie, o co chodzi. Większość ludzi, którzy oglądają futbol, nie ma o nim większego pojęcia. Nie zna się na taktyce, przygotowaniu fizycznym, procesie szkolenia, a czasem nawet sama w piłkę nie grała. Sport rozpala po prostu emocje, a człowiek potrzebuje ich od zarania dziejów. Musi z kimś się solidaryzować, jednym życzyć dobrze, innym jak najgorzej, dopingować kogoś w dążeniu do celu i tak dalej. Dlatego właśnie ludzie oglądają sport, seriale, czytają mało ambitną literaturę, a wreszcie interesują się polityka. Znajduje to zresztą odzwierciedlenie w potocznym języku. Nieraz się słyszy: "Jestem za PO". Nie "popieram większą część ich programu", tylko "jestem za". Tak jak jest się za Legią lub Arką. Po prostu.
Gdy ktoś już wykoncypował sobie, że popiera Tuska, bo to spoko gość, albo Kaczyńskiego, bo mądrze gada i zniszczy wreszcie układ, albo Krowina, bo nieźle masakruje lewaków, zwykle nie ma siły, która skłoni go do zmiany zdania. Będzie z daną partią na dobre i na złe, stanie się jej adwokatem we wszelkich dyskusjach, tłumacząc najgłupsze pomysły i wystąpienia swojego wodza. Eurosceptycznym pisowcom kompletnie nie przeszkadza na przykład, że Jarosław Kaczyński podniósł rękę za Traktatem Lizbońskim, a prezydent Lech Kaczyński go podpisał, za co w wolnej Polsce stanąłby przed Trybunałem Stanu. Sympatykom PO i wodza Tuska nie ma sensu poświęcać nawet czasu, bo to debile, którzy potencjałem intelektualnym górują jedynie nad wyborcami Palikota. Żaden fan Korwina natomiast nawet nie zająknie się, że kwoty, które wymienia wódz, mówiąc o dobrodziejstwach prywatnej edukacji, są wzięte chyba z kosmosu, bo z ciekawości dokonałem kiedyś stosownych obliczeń i nijak nie zgadzały się one z wynikami JKM. Kolokwialnie można powiedzieć, przepraszam za tę wulgarną metaforę, że choćby wódz nasrał swojemu sympatykowi na wycieraczkę pod drzwiami, ten dopatrzyłby się w tym zachowaniu głębszego sensu i szlachetnego celu.
Tak to działa. Polacy zainteresowani polityką to w większość "kibice" różnych partii. Zauważ, Szanowny Czytelniku, jak nierzadko wyglądają polityczne rozmowy ludzi ulic, pubów i tramwajów. Zwykle nie ogarniają oni niuansów prawa czy ekonomii, mniej interesują ich nawet mechanizmy i kulisy funkcjonowania wielkiej polityki, jarają się natomiast całą otoczką. Głównym wydarzeniem dla typowego oglądacza polityki jest to, że Kurski pocisnął Niesiołowskiemu, ten mu się odgryzł, a skomentował to wszystko Hofman. Lubuje się on też w dywagacjach, kto zachował się przyzwoicie, a kto przekroczył już granice.
Dlatego naprawdę nie mają sensu rozważania, czy dany projekt ustawy zostanie nagrodzony przez wyborców. Nie zostanie. Politykom jest to zresztą na rękę, bo w gruncie rzeczy dużo łatwiej jest przygotować efektowny spot albo nieźle wypaść w telewizji niż napisać jakąś sensowną ustawę. Dla nich najlepiej byłoby, żeby w ogóle głosowali także ci, którzy wcale nie śledzą politycznych wydarzeń. Temu służą właśnie rozmaite akcje namawiające do udziału w wyborach i pieprzenie o obywatelskim obowiązku. Im więcej przypadkowych wyborców przy urnach, tym większy wpływ będą miały spoty i bilbordy, a program wyborczy mniejsze.
Subskrybuj:
Posty (Atom)