sobota, 2 listopada 2013

Moneta myli się rzadziej niż większość

Demokracja to ustrój bezsensowny. Wypadałoby tu przytoczyć pewnie argument, że dwóch idiotów ma więcej do powiedzenia niż jeden geniusz, ale mnie ciekawi inny aspekt. Mianowice, skąd w ogóle wzięło się przekonanie, że większość ma rację, że warto rozstrzygać wszelkie spory po jej myśli, skoro historia uczy, iż zwykle bywało odwrotnie? Równie dobrze można przyjąć, że rację ma zawsze ślepy los i rzucać monetą zamiast głosować. Byłoby to nawet korzystniejsze, bo szansa na wybór słusznej opcji wynosiłaby wówczas 50%, a zapraszając do urn przypadkowych ludzi, prawdopodobieństwo to znacznie spada.

A już na miano totalnego absurdu, jednego z największych w naszych czasach, zakrawa fakt, że drogą demokratyczną rozstrzygane są, o zgrozo, niektóre spory czysto naukowe. Przypomnę, że w ten właśnie sposób uznano, że homoseksualizm nie jest chorobą i usunięto go z oficjalnej listy schorzeń. Kopernik też pewnie zostałby kiedyś przegłosowany.

Ci, którzy mieli rację, na przestrzeni wieków, bywali zwykle w mniejszości, czasem nawet zupełnie samotni, przynajmniej na początku. Skąd wzięło się zatem przekonanie, żeby dobrze się dzieje, kiedy o najważniejszych sprawach decyduje większość?


Wodzowie i kibice

Słuchając wypowiedzi tak zwanych obserwatorów sceny politycznej, nieraz można usłyszeć, że jakaś partia straci kilka procent poparcia, bo głosowała za czymś, inna zyska, bo przygotowała ciekawy projekt ustawy, a jeszcze inna zachowa stabilną pozycję, bo jej posłowie nie robią nic. Tymczasem bieżące zdarzenia polityczne mają znikomy wpływ na ogół wyborców. Zdecydowana większość ludzi, którzy regularnie chodzą na wybory, myśli odmiennymi kategoriami. Ich zainteresowanie polityką ma zupełnie inny wymiar.

Zwykle są to kibice, sympatycy określonej partii i wodza. Partię tę wybierają na takiej samej zasadzie jak gimnazjalista zagraniczny klub piłkarski, z którym sympatyzuje, któremu "kibicuje" jak szumnie określa.  Wystarczy zajrzeć na Onet. Internetowy kibic Barcelony nigdy nie przyzna, że blaugrana zagrała słaby mecz. Zauważy, że przed tygodniem Real spisał się jeszcze gorzej. Nie przyzna racji nikomu, kto skrytykuje cokolwiek związanego z klubem, zawsze będzie szedł w zaparte, nie pochyli czoła nawet przed statystyką i danymi liczbowymi. Jest adwokatem danej drużyny, nie analitykiem jej gry. Chyba każdy wie, o co chodzi. Większość ludzi, którzy oglądają futbol, nie ma o nim większego pojęcia. Nie zna się na taktyce, przygotowaniu fizycznym, procesie szkolenia, a czasem nawet sama w piłkę nie grała. Sport rozpala po prostu emocje, a człowiek potrzebuje ich od zarania dziejów. Musi z kimś się solidaryzować, jednym życzyć dobrze, innym jak najgorzej, dopingować kogoś w dążeniu do celu i tak dalej. Dlatego właśnie ludzie oglądają sport, seriale, czytają mało ambitną literaturę, a wreszcie interesują się polityka. Znajduje to zresztą odzwierciedlenie w potocznym języku. Nieraz się słyszy: "Jestem za PO". Nie "popieram większą część ich programu", tylko "jestem za". Tak jak jest się za Legią lub Arką. Po prostu.

Gdy ktoś już wykoncypował sobie, że popiera Tuska, bo to spoko gość, albo Kaczyńskiego, bo mądrze gada i zniszczy wreszcie układ, albo Krowina, bo nieźle masakruje lewaków, zwykle nie ma siły, która skłoni go do zmiany zdania. Będzie z daną partią na dobre i na złe, stanie się jej adwokatem we wszelkich dyskusjach, tłumacząc najgłupsze pomysły i wystąpienia swojego wodza. Eurosceptycznym pisowcom kompletnie nie przeszkadza na przykład, że Jarosław Kaczyński podniósł rękę za Traktatem Lizbońskim, a prezydent Lech Kaczyński go podpisał, za co w wolnej Polsce stanąłby przed Trybunałem Stanu. Sympatykom PO i wodza Tuska nie ma sensu poświęcać nawet czasu, bo to debile, którzy potencjałem intelektualnym górują jedynie nad wyborcami Palikota. Żaden fan Korwina natomiast nawet nie zająknie się, że kwoty, które wymienia wódz, mówiąc o dobrodziejstwach prywatnej edukacji, są wzięte chyba z kosmosu, bo z ciekawości dokonałem kiedyś stosownych obliczeń i nijak nie zgadzały się one z wynikami JKM. Kolokwialnie można powiedzieć, przepraszam za tę wulgarną metaforę, że choćby wódz nasrał swojemu sympatykowi na wycieraczkę pod drzwiami, ten dopatrzyłby się w tym zachowaniu głębszego sensu i szlachetnego celu.

Tak to działa. Polacy zainteresowani polityką to w większość "kibice" różnych partii. Zauważ, Szanowny Czytelniku, jak nierzadko wyglądają polityczne rozmowy ludzi ulic, pubów i tramwajów. Zwykle nie ogarniają oni niuansów prawa czy ekonomii, mniej interesują ich nawet mechanizmy i kulisy funkcjonowania wielkiej polityki, jarają się natomiast całą otoczką. Głównym wydarzeniem dla typowego oglądacza polityki jest to, że Kurski pocisnął Niesiołowskiemu, ten mu się odgryzł, a skomentował to wszystko Hofman. Lubuje się on też w dywagacjach, kto zachował się przyzwoicie, a kto przekroczył już granice.

Dlatego naprawdę nie mają sensu rozważania, czy dany projekt ustawy zostanie nagrodzony przez wyborców. Nie zostanie. Politykom jest to zresztą na rękę, bo w gruncie rzeczy dużo łatwiej jest przygotować efektowny spot albo nieźle wypaść w telewizji niż napisać jakąś sensowną ustawę. Dla nich najlepiej byłoby, żeby w ogóle głosowali także ci, którzy wcale nie śledzą politycznych wydarzeń. Temu służą właśnie rozmaite akcje namawiające do udziału w wyborach i pieprzenie o obywatelskim obowiązku. Im więcej przypadkowych wyborców przy urnach, tym większy wpływ będą miały spoty i bilbordy, a program wyborczy mniejsze. 




niedziela, 13 października 2013

Szkoda, ale nic się nie stało

Wszystko wskazuje na to, że Hanna Gronkiewicz-Waltz pozostaje na stanowisku prezydenta Warszawy. Z praktycznego punktu widzenia nie ma to żadnego znaczenia. Za rok są wybory, a komisarza i tak wyznaczałby Tusk. Wielka szkoda jednak, że się nie udało, bo odwołanie to miałoby wymiar symboliczny.

Hanna Gronkiewicz-Waltz, jak mało który polski polityk po 1989 roku, symbolizuje butę władzy, bezczelność, arogancję, niekompetencję i nieliczenie się z ludźmi. Gdyby udało się spełnić wymóg frekwencji, już do końca swych dni miałaby w CV wpis: "jedyny prezydent Warszawy odwołany przed końcem kadencji w drodze referendum". Nie ukrywam, że kompromitacja aroganckiej pani prezydent niezwykle ucieszyłaby mnie. Stanowiłoby to namacalny dowód, że lud Warszawy nie daje sobą pomiatać.

Nie podzielam natomiast poglądów, jakoby dopiero niedoszły sukces referendalny miał się stać początkiem końca PO, zwiastunem klęski tej partii w wyborach parlamentarnych. Platforma i tak się sypie. I skuteczna obrona Gronkiewicz-Waltz być może pogorszy jej sytuację, wzbudzi jeszcze większy gniew społeczny. Platforma na czele z premierem znów się skompromitowała, znów pokazała swoją bezczelność i arogancję. Nie to, żebym był wielkim zwolennikiem demokracji, ale akurat głupawy Tusk zawsze nawoływał do udziału w wszelkich wyborach i "spełniania obywatelskiego obowiązku", a dziś dziwnym trafem nie. Ciekawe, jaką retorykę zastosuje przed wyborami parlamentarnymi i kto go posłucha. Bo tylko bardzo wysoka frekwencja może uratować PO przed totalnym zdominowaniem przez PIS. Choć, moim zdaniem, cokolwiek się stanie i tak partia Kaczyńskiego samodzielnie zdobędzie większość.

A propos PIS-u. To ta partia jest chyba odpowiedzialna za to, że ostatecznie nie udało się przekroczyć progu frekwencji. Oczywistym jest, że mnóstwo ludzi, którzy chętnie przyłączyliby się do akcji obywatelskiej, nie chciało brać udział w przedsięwzięciu partyjnym. A PIS w ostatnich dniach niemal całkowicie zawłaszczył całą inicjatywę. Zawsze tak było, że inicjatywa obywatelska budzi w przeciętnym wyborcy znacznie korzystniejsze skojarzenia niż partyjna, a PIS ma już wprost wyjątkową zdolność do zniechęcania ludzi do opowiadania się przeciwko obecnej bandzie rządzącej.

Odwołanie Gronkiewicz-Waltz na pewno byłoby optymistycznym sygnałem, ale życie warszawiaków przecież nie zmieniłoby się już od jutrzejszego ranka. A klika o nazwie PO i tak się sypie. Co się odwlecze, to nie uciecze. Na ich miejsce przyjdzie PIS, który będzie trochę mniej kradł. Nic się nie stało. 

czwartek, 3 października 2013

Godzina to dużo czasu

"Miasto Aniołów" (1998), "Wyścig z czasem" (2011) i "Przetrwanie" (2011)... Co łączy te, jakże różne, filmy? Po pierwsze, wszystkie stanowią wielką pochwałę daru życia. Po drugie, aspekt ten pozostaje w niemal wszystkich opisach i recenzjach kompletnie pomijany. Kto nie oglądał, niech obejrzy, a potem wróci do niniejszego tekstu. Kto oglądał, zapraszam do lektury.

"Miasto Aniołów", amerykańska wersja "Nieba nad Berlinem", to bez wątpienia najbardziej znany obraz w tej trójce. Dla porządku przypomnę jednak, że Seth (Nicolas Cage) jest aniołem, jednym z wielu stróżów i opiekunów Los Angeles. Zajmuje się głównie odprowadzaniem konających na tamten świat, towarzyszy im w drodze, jak sam to określa, "do domu". Pewnego dnia zakochuje się w młodej lekarce (Meg Ryan), na której stole operacyjnym umiera sześcioletnia dziewczynka. Nieodwracalnie porzuca żywot anioła i staje się człowiekiem. Miłość Setha i Maggie, tak ma bowiem na imię lekarka, trwa jednak bardzo krótko. Niebawem kobieta ginie w wypadku. Niby melodramat, jakich wiele, ale perspektywa jest tu znacznie szersza. Film nie opowiada tylko o miłości, choć słusznie jest ona na pierwszym planie, ale ogólnie o pięknie ludzkiego życia. Czasem tkwi ono w czynnościach codziennych, tak banalnych i prozaicznych, że wcale tego nie dostrzegamy. Możliwe jest to dopiero z perspektywy anioła, który staje się człowiekiem, i wszystko jest dla niego nowe, niezwykle wyraziste, wspaniałe w swej różnorodności i nieprzewidywalności. Widzimy, jaką radość sprawia Sethowi potężny podmuch wiatru, ogrzanie zziębniętych dłoni czy kupno owoców na straganie, możliwość dotknięcia ich i skosztowania, poznania za pomocą zmysłów. Motyw ten świetnie koresponduje ze zwyczajem anioła, który odprowadzając ludzi na tamten świat, pytał zawsze, co lubili w życiu najbardziej. Już wtedy go to ciekawiło. Intrygowała go możliwość poznania jakiegoś elementu rzeczywistości przy pomocy zmysłów i określenia stosunku do niego przy pomocy uczuć.

Zwykle nie zauważamy, jak wielkim darem jest różnorodność życia, brak całkowitej wiedzy o nim, możliwość zdziwienia się czymś, odkrycia czegoś. W "Niebie nad Berlinem" ta myśl podana jest wprost: główny bohater, będąc jeszcze aniołem, zwierza się towarzyszowi, że chciałby kiedyś coś zgadnąć albo domyślić się zamiast wciąż wiedzieć i być pewnym. W "Mieście Aniołów" te słowa, o ile dobrze pamiętam, nie padają, ale mamy scenę, skądinąd piękną, która ukazuje, jak wszyscy opiekunowie Los Angeles gromadzą się każdego ranka i wieczora, przy wschodzie i zachodzie słońca, na pustej plaży, aby słuchać "niebiańskiej muzyki". Ta boska muzyka symbolizuje najwyższe piękno, ideał, doskonałość. Zwykły śmiertelnik jej nie słyszy, a zdarzają się jednak aniołowie, którzy wyrzekają się możliwości obcowania z tą muzyką, bo choć stanowi ona doskonałość, to nie może ową doskonałością nikogo zaskoczyć, zawsze jest idealna, a więc piękna w takim samym stopniu, co poprzednio, przedwczoraj i tydzień temu. Aniołowie, wkraczający w świat ludzi, chcą poczuć piękno, a nie być go tylko świadomym.

Za scenariusze "Nieba nad Berlinem" i "Miasta Aniołów" odpowiadają ci sami ludzie - Peter Handke i Wim Wenders, który był też zresztą reżyserem pierwszego z wymienionych filmów. Generalnie fabuły różnią się szczegółami, jest jednak pewna zasadnicza różnica, a mianowicie zakończenie. "Niebo nad Berlinem", można powiedzieć, kończy się happy endem. W finale "Miasta Aniołów" natomiast główna bohaterka, wybranka byłego anioła Setha, jako się rzekło, ginie. I jest to pewien paradoks, bo smutne zakończenie tylko uwypukla niezwykle optymistyczne przesłanie. Mają je oba filmy, ale to w amerykańskiej wersji opowieści jest ono bardziej widoczne. Jaki przekaz płynie bowiem z zakończenia "Nieba nad Berlinem"? Warto było porzucić żywot anioła i stać się człowiekiem, poznać tyleż aspektów ludzkiego życia na czele z miłością? No, może i warto, egzystencja anioła rzeczywiście musi być trochę monotonna, a oto gość cieszy się teraz życiem, jest szczęśliwy. No właśnie, a jeśli w ludzkim życiu coś nie wyszłoby mu i nie czuł się do końca szczęśliwy, to co? Nie warto? W "Mieście Aniołów" wszystko jest już wyłożone bardziej łopatologicznie, na tacy. Setha, pogrążonego w rozpaczy, odwiedza anioł, z którym uprzednio pracował, i pyta, czy gdyby wiedział, że tak to się potoczy, to też zdecydowałby się na ten krok, na zostanie człowiekiem? Jaka jest odpowiedź? Że podjąłby identyczną decyzję choćby wszystkiego, czego doświadczał przez kilka miesięcy, miał doświadczyć tylko raz, przez moment, przez pięć minut. Takie jest świadectwo człowieka, który poznał zarówno smak wieczności i doczesności, egzystencji anioła i życia ludzkiego, nieśmiertelności i tak zwanego padołu łez.

"Wyścig z czasem" Andrew Niccol'a, skądinąd bardzo ciekawego reżysera, niewątpliwie mającego coś do powiedzenia, przedstawia futurystyczną wizję świata, w którym jedyną walutą stał się czas. W dniu dwudziestych piątych urodzin zegar biologiczny każdego człowieka zatrzymuje się, odtąd ma się do zagospodarowania rok, przy czym przykładowo bilet komunikacji miejskiej kosztuje dwie godziny. Oczywiście czas można też zarabiać, pożyczać, a nawet kraść. Niektórzy mają na koncie setki, czasem tysiące lat, de facto są nieśmiertelni i wiecznie młodzi, inni zaś, o ile na bieżąco czegoś nie zarobią, umrą za kilka godzin. Sytuacja taka stwarza pole do wielu ciekawych obserwacji. Biedacy wcześnie wstają i bardzo szybko chodzą, ale to właśnie oni, stający codziennie w obliczu śmierci, są w stanie docenić dar ludzkiego życia. Bogaczom przecieka ono przez palce, toczy się powoli, ślamazarnie. Niektórzy z nich liczą sobie po kilkaset lat, a widz zastanawia się, zresztą taka kwestia w filmie pada, czy przeżyli "naprawdę" choćby rok? Pierwsza część filmu jest absolutnie genialna, druga już tylko niezła. Obraz staje się wersją science-fiction "Janosika" i dość banalną promocją idei socjalistycznych, a tak wspaniale nakreślone wcześniej aspekty trochę giną w tłoku, nie mniej przez żadnego widza nie powinny być zapomniane. Generalnie, moim zdaniem, cały film sprowadza się do jednego zdania, które pada wśród wielu zwrotów akcji i rozmaitych wyścigów z czasem: "Mamy godzinę. To dużo". Ileż można zdziałać, mając godzinę życia przed sobą! A mając tydzień, miesiąc, rok, piętnaście lat? Swoją drogą, pół żartem, pół serio, zdanie brzmi jak cytat ze studenta w noc przed egzaminem. Hehe.

"Przetrwanie" to bodaj najmniej znany film spośród omawianych. Sam trafiłem na niego przypadkowo, leciał akurat w Canal+ w jakiś długi, zimowy wieczór, a w obsadzie dostrzegłem Liama Nessona, doskonale znanego z "Listy Schindlera" czy "Taken". Gra on tu główną rolę. Jest myśliwym nazwiskiem Ottway, pracuje dla koncernu eksploatującego naftę na Alasce, jego zadaniem jest ochrona nafciarzy przed atakami wilków. Poznajemy go już w pierwszej scenie. Wkłada sobie lufę do ust i zamierza popełnić samobójstwo, w oddali rozlega się jednak wycie wilków, Ottway jakby się rozmyśla. Później widzimy go już w samolocie, w dość barwnym gronie nafciarzy, w drodze na Alaskę. Jest ponury, do nikogo się nie odzywa. Samolot rozbija się nad śnieżną pustynią. Kilkunastu ocalałych podejmuje pieszą wędrówkę, dramatyczną walkę o przetrwanie z własnymi słabościami, aurą i drapieżnymi wilkami. Są zdani na siebie, koncern o nich zapomniał. Ottway wyraźnie uświadamia to towarzyszom. Co jakiś czas, w różnych okolicznościach, ktoś ginie. I tak aż do końca...

Generalnie film jest surowy i toporny, w którymś miejscu pojawia się jakiś prymitywny humor, nie mniej, jakkolwiek brzmi to dziwnie, stanowi również wielką pochwałę życia. Pokazuje, że zawsze warto walczyć, nawet w sytuacji beznadziejnej, że to właśnie czyni nas ludźmi. Walczyć nie dlatego, że jest szansa na zwycięstwo, ale dlatego, że życie jest wielkim darem i każda jego minuta jest warta naszego wysiłku. Brak jakiejkolwiek namiastki happy endu tylko uwypukla to przesłanie, pisałem już dziś o tym, zestawiając zakończenia "Nieba nad Berlinem" i "Miasta Aniołów". Gdyby główny bohater "Przetrwania" przeżył i wrócił do cywilizowanego świata, widz pomyślałby sobie, że warto było walczyć, bo oto się udało i cel został osiągnięty. Nie. Nie o to tu chodzi. Walczyć zawsze jest warto. O każdą chwilę życia. Po prostu. I znów trzeba stwierdzić, choć będzie to pewnie teza kontrowersyjna, że jest to film optymistyczny. Pomimo tego, że punktem wyjścia są myśli samobójcze głównego bohatera, który jakiś czas później i tak umiera, więc mogłoby się wydawać, że cały ten film, uniknięcie śmierci w katastrofie i walka o przetrwanie na zaśnieżonej Alasce była bez sensu. Moim zdaniem, tak nie było. Podkreśla to tylko, że każda chwila życia coś sobą niesie, że jest czegoś warta, że ostatecznie pojmie to nawet niedoszły samobójca. Swoją drogą, "Przetrwanie" to bardzo dobre kino, a finałowa scena z portfelami absolutnie epicka, jedno z najlepszych zakończeń w moim rankingu.

Tak, życie jest wielkim darem, samo w sobie. Dlatego zawsze kręcę z niedowierzaniem głową, gdy słyszę z ambony, zresztą nie tylko w kościele i wśród ludzi wierzących można spotkać się z takim uproszczeniem, że gdyby nie było Boga i tak zwanego życia pozagrobowego, to ludzkie życie nie miałoby sensu. Nie miałoby głębszego sensu, ale w większości przypadków jakiś miałoby. Sensem życia byłoby wykorzystanie tych kilkudziesięciu lat na Ziemi w sposób ciekawy i przyjemny. Poznanie uczyć takich jak: miłość, przyjaźń, radość, duma, ulga... Nie warto? Nie warto żyć, żeby przekonać się, jak to jest zapewnić swojej drużynie zwycięstwo strzałem z trzydziestu metrów w ostatniej minucie meczu, ujrzeć trzepot siatki i usłyszeć ostatni gwizdek arbitra? Nie warto żyć, żeby obejrzeć najlepsze dzieła kinematografii, przeczytać najwspanialsze tytuły literackie, posłuchać Jana Sebastiana Bacha? Niby świadomość tego wszystkiego i tak kończyłaby się wraz ze śmiercią, ale czy to coś zmienia? Ja w każdym razie, gdybym miał świadomość, że przeżyję siedemdziesiąt lat, a później pogrążę w nicości, i możliwość wyboru, pojawienia na świecie bądź nie, i tak chciałbym swoje życie przeżyć. Zgodzę się natomiast, że bez Boga i życia wiecznego nie da się wytłumaczyć cierpienia i doszukać sensu egzystencji ludzi cierpiących. Zresztą i z uwzględnieniem Boga nie jest to łatwe, czego przykładem chociażby proza Dostojewskiego, ale to już temat na zupełnie inne opowiadanie. 

 Cóż, to chyba tyle. Załączam linki do stron omówionych filmów na Filmwebie, a teraz czas zająć się czymś jeszcze, bo do końca dnia godzina. To dużo.
Miasto Aniołów (1998)
Niebo nad Berlinem (1987)
Wyścig z czasem (2011)
Przetrwanie (2011)
 

środa, 2 października 2013

Teraz albo nigdy

W sobotę Atletico, po raz pierwszy od czternastu lat, pokonało Real na Estadio Santiago Bernabeu w ligowych derbach Madrytu. Oczywiście zwycięstwo to nie powinno nikogo dziwić, bo Królewscy są obecnie wyjątkowo słabi, ale myślę sobie, że w poprzednich tekstach o hiszpańskim futbolu nie doceniłem Atletico. Teraz albo nigdy. Myślę, że w tym sezonie są w stanie dotrzymać kroku wielkiej dwójce na przestrzeni całych rozgrywek. Krótko mówiąc, otwiera się niepowtarzalna szansa, aby mistrzostwo Hiszpanii zdobył ktoś inny niż Barcelona albo Real. Szansa niepowtarzalna, bo za rok potentaci raczej nie roztrwonią już tak bezmyślnie kasy w letnim okienku transferowym.

Atletico było w zeszłą sobotę o klasę lepsze, w każdym elemencie gry. Na Vicente Calderon, w przeciwieństwie do Barcelony i Realu, została zachowana ciągłość. Diego Simeone to świetny trener, wciąż trochę niedoceniany. Taktycznie Atletico bije wielką dwójkę na głowę, co było zresztą widać w derbach Madrytu. Barcelonie, która defensywę ma tragiczną, też ciężko będzie się oprzeć Los Colchoneros. Już w Superpucharze blaugrana zwyciężyła tylko dzięki Valdesowi, a umówmy się, że ratujący swój zespół Valdes to zjawisko niecodzienne. Aż szkoda, że do konfrontacji Barcelona - Atletico zostało jeszcze trochę czasu.

Ktoś powie, że przed rokiem też się tak mówiło, że Atletico wystartowało równie udanie, że miało w składzie Falcao, a ostatecznie i tak nie było w stanie ścigać się z wielką dwójką. Tak, ale wielka dwójka, zwłaszcza Real, nie były wówczas tak słabe, nawet jeśli z porównania tabel wynika coś innego. W tamtej Barcelonie i tamtym Realu była zachowana ciągłość, obecnie nie. Pod względem dyscypliny taktycznej Atletico nie ma sobie równych w Hiszpanii, a i w Europie mogą na tym polu rywalizować z każdym. Okay, Atletico pogubi na pewno jakieś punkty, mecze z drużynami z miejsc 3-7 mogą być bardzo interesujące. Ciekawi mnie zwłaszcza, jak długo utrzyma obecne tempo beniaminek z Villareal, ale pamiętajmy też, że kryzys dopada zwykle i Barcelonę. Było tak nawet w najlepszych sezonach blaugrany.

No i potencjał czysto piłkarski Atletico. Największy szum jest wokół Diego Costy, ścigającego się w klasyfikacji strzelców z Leo Messim i Cristiano Ronaldo, ale warto uważnie śledzić zwłaszcza poczynania Koke. To jest gracz, który poprowadzi swój zespół do mistrzostwa Hiszpanii albo przynajmniej półfinału Ligi Mistrzów. Łącznie tych celów nie uda się raczej zrealizować ze względu na zbyt krótką ławkę, choć kto wie? 

piątek, 27 września 2013

Moda na psychologię

Nastały takie czasy, że psycholog, wsiadając do taksówki, śmiało może zwrócić się do kierowcy legendarnym tekstem Józefa Oleksego: "Gdziekolwiek. Wszędzie mnie potrzebują". Tu spalił się dom, tam ktoś zginął w wypadku samochodowym, ten nie może spać, tamten boi się latać samolotem, jeszcze innego stresują wystąpienia publiczne. I tak dalej, i tak dalej. Przyjedzie psycholog, porozmawia, wszystkie problemy znikną, świat stanie się piękniejszy. Jakie to proste, nie? Ciekaw jestem, czy jakikolwiek człowiek, wybierając się na psychoterapię albo wysyłając psychologa w jakiejś miejsce, zastanowił się choć przez chwilę i zadał sobie w duchu fundamentalne pytanie: Kim jest ten człowiek, że miałby tu pomóc? Cudotwórcą?

Wiara w cudowną moc psychologii prowadzi nieraz do sytuacji wręcz groteskowych. Kurwa, przecież to jest śmieszne, że dwudziestokilkuletnia dziewczyna, która wie o życiu tyle, ile wyczytała u Paulo Coelho albo pod obrazkami na Kwejku, ma cokolwiek radzić weteranowi wojennemu. Przykłady można mnożyć. W jaki sposób świeżo upieczony absolwent psychologii, dla którego największym stresem w życiu był egzamin ze statystyki w sesji poprawkowej, ma niby pomóc komuś, kto codziennie odpowiada za życie i zdrowie swoich podwładnych? Inna sytuacja. Przyjeżdża psycholog, aby spotkać się z rodziną, której właśnie spalił się dom. I co ma niby tym ludziom powiedzieć? Wymyśli coś, co nie przyszłoby do głowy każdemu, choćby trochę ogarniętemu, człowiekowi? Jakie znaczenie mają tu pięcioletnie studia, przyswojone formułki, koncepcje, teorie, zdane egzaminy i piątkowa praca magisterska? Albo znowuż: niby czemu psycholog miałby poinformować rodzinę o śmierci kogoś bliskiego "lepiej" niż ktokolwiek inny? Przecież to jakiś absurd i do wniosku takiego dojdzie chyba każdy, kto zastanowi się choć przez moment nad tym, nad czym masy przechodzą do porządku dziennego. Tak się przyjęło, tak już jest. Taka moda - można powiedzieć.

Tak, korzystanie z pomocy psychologa stało się po prostu modne. Czasem można nawet odnieść wrażenie, że jest to w dobrym guście, świadczy o czyjejś nowoczesności. "Wiesz, miałam taki problem, nie mogłam sobie z tym poradzić, i wtedy Halinka, wiesz, córka pani Bożenki z warzywniaka, dała mi numer do psychoterapeuty. Sama też podobno kiedyś do niego chodziła. I, wiesz, ten pan..." Coś mi się wydaje, że gdyby ten pan wyjął wahadełko i kazał pacjentce liczyć do osiemnastu, to też znalazłoby się to w relacji. Ze śmiertelną powagą. 

Zaraz ktoś zakrzyknie: Nieprawda. Kuzyn kolegi brata był kiedyś u psychologa i ten naprawdę mu pomógł. Możliwe. Absolutnie nie przeczę. Bo psycholog, oprócz tego, że jest psychologiem, może być też przecież po prostu mądrym, doświadczonym człowiekiem. I tu dochodzimy do sedna niniejszego wykładu. Dobrym psychologiem może być każdy, niezależnie od tego, czy legitymuje się jakimkolwiek dyplomem. Świetnych psychoterapeutów znajdziemy i wśród tych po studiach, i wśród tych bez tytułu magistra. Nie przesądzam, w której grupie jest ich większy procent. Podejrzewam, że rozkłada się to równomiernie, bo niby czemu miałoby być inaczej? Studia - same w sobie - nikogo dobrym psychologiem przecież nie uczynią. Liczy się przede wszystkim przenikliwość, umiejętność obserwacji, słuchania i zadawania pytań oraz to, co samemu się przeżyło, widziało, przeczytało, zrozumiało.

Tak więc, Szanowny Czytelniku, jeśli kiedykolwiek będziesz miał zamiar udać się do psychologa, najpierw dobrze się zastanów, czy naprawdę nie ma w Twoim otoczeniu kogoś w miarę kumatego, kogo mógłbyś zapytać o zdanie, poradzić się. Nie ma absolutnie żadnego powodu, dla którego ten człowiek miałby powiedzieć Ci coś głupszego i mniej przydatnego niż dyplomowany psycholog. A jeszcze wcześniej najlepiej odpowiedzieć sobie na pytanie, czy rozwiązanie mojego "problemu" w ogóle leży w gestii i mocy jakiegokolwiek innego człowieka: psychologa, księdza, przyjaciela...? "Nie mogę się uczyć" - no i co ma Ci ktoś powiedzieć? To zacznij się uczyć. Jesteś leniwy. "Boję się latać". To nie lataj. Albo lataj i się bój. Myślisz, że terapeuta sprawi, że bez najmniejszych obaw wsiądziesz na pokład samolotu? Jeśli ktokolwiek twierdzi, że psycholog pomógł mu w takiej sytuacji, to stało się tak chyba tylko dzięki niezachwianej wierze w moc psychologii. Ponoć chory też może wyzdrowieć, jeśli napije się wody, którą bierze za niezwykle skuteczne lekarstwo. Tak powiadają. Ewentualnie mógł trafić na wyjątkowo mądrego i przenikliwego człowieka, ale osobiście nie znam mędrca, który potrafiłby zapanować nad czyimiś obawami.

Świat bez psychologów, jako się rzekło, absolutnie nie zawaliłby się. Ich zadania, w naturalny sposób, spadłyby na wszystkich kumatych ludzi. Przecież obecnie każdy z nas i tak jest po części psychologiem w swoim otoczeniu. A ci, którzy są dobrymi fachowcami, a przy okazji mają też ogromną wiedzę teoretyczną, przecież nadal mogliby, wprawdzie już darmowo, spełniać swoje role. Chociaż nie, najlepszym regulatorem zawsze jest rynek. Gdyby ktoś chciał za takie usługi płacić, to czemu nie? Zwłaszcza, że część z nich być może naprawdę warta jest niemałych pieniędzy.

Moda na psychologię pojawiła się na świecie stosunkowo niedawno. Można się zastanawiać, czy ulegnie prawidłom mody ze świata show biznesu czy okaże się jednak znacznie trwalsza. Jeśli chodzi o moje zdanie, to jej lata świetności ustaną zapewne, gdy europejskie społeczeństwa staną w obliczu naprawdę poważnych problemów, egzystencjalnych w dosłownym tego słowa znaczeniu. Wojna, głód... Wtedy raczej nikt nie będzie biadolił, że boi się latać i nie może wybrać się na wczasy na Hawaje.

P.S. Zapraszam do komentowania. Od wczoraj komentarze można pisać również "z anonima". 

czwartek, 26 września 2013

Zero zdziwień

Wczorajszego wieczora Real pokonał Elche, beniaminka hiszpańskiej Primera Division, tylko dzięki pomocy arbitra. W internecie, wśród sympatyków Królewskich coraz większe zażenowanie i zniesmaczenie grą wicemistrzów Hiszpanii w tym sezonie, a przecież nie ma żadnych powodów do zdziwienia.

Jakie okienko transferowe, taki sezon. Każdy, kto choć trochę analitycznie spojrzał na poczynania Realu na rynku transferowym, musiał spodziewać się takiego obrotu spraw. Real i Barcelona są dramatycznie słabe. Już gołym okiem widać, że przepaść między wielką dwójką i resztą hiszpańskiego futbolu zmniejszyła się. Oczywiście prawdopodobnie nie wystarczy to jeszcze, aby tytuł mistrzowski zdobyła jakaś "trzecia siła", tym bardziej, że niekoniecznie widać absolutnie bezdyskusyjnego kandydata do tego miana, walka o najniższy stopień podium niespodziewanie może okazać się bardzo wyrównana i drużyny z miejsc 3-7 pewnie pogubią sporo punktów w meczach między sobą, nie mniej, wracając do sedna, w tym sezonie czeka nas już znacznie mniej spotkań, w których Real czy Barcelona, już do przerwy, będą prowadzić czterema bramkami.

A sędziowskie wsparcie dla Realu to też żaden powód do zdziwienia. Wszak nie od dziś wiadomo, że wielka dwójka zawsze może liczyć na boiskowych rozjemców. Nie mam pojęcia, jak zatytułować ów krótki tekst, niech będzie "Zero zdziwień", kiedyś Ziemkiewicz miał chyba taki felieton w jakimś periodyku.