sobota, 2 listopada 2013

Moneta myli się rzadziej niż większość

Demokracja to ustrój bezsensowny. Wypadałoby tu przytoczyć pewnie argument, że dwóch idiotów ma więcej do powiedzenia niż jeden geniusz, ale mnie ciekawi inny aspekt. Mianowice, skąd w ogóle wzięło się przekonanie, że większość ma rację, że warto rozstrzygać wszelkie spory po jej myśli, skoro historia uczy, iż zwykle bywało odwrotnie? Równie dobrze można przyjąć, że rację ma zawsze ślepy los i rzucać monetą zamiast głosować. Byłoby to nawet korzystniejsze, bo szansa na wybór słusznej opcji wynosiłaby wówczas 50%, a zapraszając do urn przypadkowych ludzi, prawdopodobieństwo to znacznie spada.

A już na miano totalnego absurdu, jednego z największych w naszych czasach, zakrawa fakt, że drogą demokratyczną rozstrzygane są, o zgrozo, niektóre spory czysto naukowe. Przypomnę, że w ten właśnie sposób uznano, że homoseksualizm nie jest chorobą i usunięto go z oficjalnej listy schorzeń. Kopernik też pewnie zostałby kiedyś przegłosowany.

Ci, którzy mieli rację, na przestrzeni wieków, bywali zwykle w mniejszości, czasem nawet zupełnie samotni, przynajmniej na początku. Skąd wzięło się zatem przekonanie, żeby dobrze się dzieje, kiedy o najważniejszych sprawach decyduje większość?


Wodzowie i kibice

Słuchając wypowiedzi tak zwanych obserwatorów sceny politycznej, nieraz można usłyszeć, że jakaś partia straci kilka procent poparcia, bo głosowała za czymś, inna zyska, bo przygotowała ciekawy projekt ustawy, a jeszcze inna zachowa stabilną pozycję, bo jej posłowie nie robią nic. Tymczasem bieżące zdarzenia polityczne mają znikomy wpływ na ogół wyborców. Zdecydowana większość ludzi, którzy regularnie chodzą na wybory, myśli odmiennymi kategoriami. Ich zainteresowanie polityką ma zupełnie inny wymiar.

Zwykle są to kibice, sympatycy określonej partii i wodza. Partię tę wybierają na takiej samej zasadzie jak gimnazjalista zagraniczny klub piłkarski, z którym sympatyzuje, któremu "kibicuje" jak szumnie określa.  Wystarczy zajrzeć na Onet. Internetowy kibic Barcelony nigdy nie przyzna, że blaugrana zagrała słaby mecz. Zauważy, że przed tygodniem Real spisał się jeszcze gorzej. Nie przyzna racji nikomu, kto skrytykuje cokolwiek związanego z klubem, zawsze będzie szedł w zaparte, nie pochyli czoła nawet przed statystyką i danymi liczbowymi. Jest adwokatem danej drużyny, nie analitykiem jej gry. Chyba każdy wie, o co chodzi. Większość ludzi, którzy oglądają futbol, nie ma o nim większego pojęcia. Nie zna się na taktyce, przygotowaniu fizycznym, procesie szkolenia, a czasem nawet sama w piłkę nie grała. Sport rozpala po prostu emocje, a człowiek potrzebuje ich od zarania dziejów. Musi z kimś się solidaryzować, jednym życzyć dobrze, innym jak najgorzej, dopingować kogoś w dążeniu do celu i tak dalej. Dlatego właśnie ludzie oglądają sport, seriale, czytają mało ambitną literaturę, a wreszcie interesują się polityka. Znajduje to zresztą odzwierciedlenie w potocznym języku. Nieraz się słyszy: "Jestem za PO". Nie "popieram większą część ich programu", tylko "jestem za". Tak jak jest się za Legią lub Arką. Po prostu.

Gdy ktoś już wykoncypował sobie, że popiera Tuska, bo to spoko gość, albo Kaczyńskiego, bo mądrze gada i zniszczy wreszcie układ, albo Krowina, bo nieźle masakruje lewaków, zwykle nie ma siły, która skłoni go do zmiany zdania. Będzie z daną partią na dobre i na złe, stanie się jej adwokatem we wszelkich dyskusjach, tłumacząc najgłupsze pomysły i wystąpienia swojego wodza. Eurosceptycznym pisowcom kompletnie nie przeszkadza na przykład, że Jarosław Kaczyński podniósł rękę za Traktatem Lizbońskim, a prezydent Lech Kaczyński go podpisał, za co w wolnej Polsce stanąłby przed Trybunałem Stanu. Sympatykom PO i wodza Tuska nie ma sensu poświęcać nawet czasu, bo to debile, którzy potencjałem intelektualnym górują jedynie nad wyborcami Palikota. Żaden fan Korwina natomiast nawet nie zająknie się, że kwoty, które wymienia wódz, mówiąc o dobrodziejstwach prywatnej edukacji, są wzięte chyba z kosmosu, bo z ciekawości dokonałem kiedyś stosownych obliczeń i nijak nie zgadzały się one z wynikami JKM. Kolokwialnie można powiedzieć, przepraszam za tę wulgarną metaforę, że choćby wódz nasrał swojemu sympatykowi na wycieraczkę pod drzwiami, ten dopatrzyłby się w tym zachowaniu głębszego sensu i szlachetnego celu.

Tak to działa. Polacy zainteresowani polityką to w większość "kibice" różnych partii. Zauważ, Szanowny Czytelniku, jak nierzadko wyglądają polityczne rozmowy ludzi ulic, pubów i tramwajów. Zwykle nie ogarniają oni niuansów prawa czy ekonomii, mniej interesują ich nawet mechanizmy i kulisy funkcjonowania wielkiej polityki, jarają się natomiast całą otoczką. Głównym wydarzeniem dla typowego oglądacza polityki jest to, że Kurski pocisnął Niesiołowskiemu, ten mu się odgryzł, a skomentował to wszystko Hofman. Lubuje się on też w dywagacjach, kto zachował się przyzwoicie, a kto przekroczył już granice.

Dlatego naprawdę nie mają sensu rozważania, czy dany projekt ustawy zostanie nagrodzony przez wyborców. Nie zostanie. Politykom jest to zresztą na rękę, bo w gruncie rzeczy dużo łatwiej jest przygotować efektowny spot albo nieźle wypaść w telewizji niż napisać jakąś sensowną ustawę. Dla nich najlepiej byłoby, żeby w ogóle głosowali także ci, którzy wcale nie śledzą politycznych wydarzeń. Temu służą właśnie rozmaite akcje namawiające do udziału w wyborach i pieprzenie o obywatelskim obowiązku. Im więcej przypadkowych wyborców przy urnach, tym większy wpływ będą miały spoty i bilbordy, a program wyborczy mniejsze. 




niedziela, 13 października 2013

Szkoda, ale nic się nie stało

Wszystko wskazuje na to, że Hanna Gronkiewicz-Waltz pozostaje na stanowisku prezydenta Warszawy. Z praktycznego punktu widzenia nie ma to żadnego znaczenia. Za rok są wybory, a komisarza i tak wyznaczałby Tusk. Wielka szkoda jednak, że się nie udało, bo odwołanie to miałoby wymiar symboliczny.

Hanna Gronkiewicz-Waltz, jak mało który polski polityk po 1989 roku, symbolizuje butę władzy, bezczelność, arogancję, niekompetencję i nieliczenie się z ludźmi. Gdyby udało się spełnić wymóg frekwencji, już do końca swych dni miałaby w CV wpis: "jedyny prezydent Warszawy odwołany przed końcem kadencji w drodze referendum". Nie ukrywam, że kompromitacja aroganckiej pani prezydent niezwykle ucieszyłaby mnie. Stanowiłoby to namacalny dowód, że lud Warszawy nie daje sobą pomiatać.

Nie podzielam natomiast poglądów, jakoby dopiero niedoszły sukces referendalny miał się stać początkiem końca PO, zwiastunem klęski tej partii w wyborach parlamentarnych. Platforma i tak się sypie. I skuteczna obrona Gronkiewicz-Waltz być może pogorszy jej sytuację, wzbudzi jeszcze większy gniew społeczny. Platforma na czele z premierem znów się skompromitowała, znów pokazała swoją bezczelność i arogancję. Nie to, żebym był wielkim zwolennikiem demokracji, ale akurat głupawy Tusk zawsze nawoływał do udziału w wszelkich wyborach i "spełniania obywatelskiego obowiązku", a dziś dziwnym trafem nie. Ciekawe, jaką retorykę zastosuje przed wyborami parlamentarnymi i kto go posłucha. Bo tylko bardzo wysoka frekwencja może uratować PO przed totalnym zdominowaniem przez PIS. Choć, moim zdaniem, cokolwiek się stanie i tak partia Kaczyńskiego samodzielnie zdobędzie większość.

A propos PIS-u. To ta partia jest chyba odpowiedzialna za to, że ostatecznie nie udało się przekroczyć progu frekwencji. Oczywistym jest, że mnóstwo ludzi, którzy chętnie przyłączyliby się do akcji obywatelskiej, nie chciało brać udział w przedsięwzięciu partyjnym. A PIS w ostatnich dniach niemal całkowicie zawłaszczył całą inicjatywę. Zawsze tak było, że inicjatywa obywatelska budzi w przeciętnym wyborcy znacznie korzystniejsze skojarzenia niż partyjna, a PIS ma już wprost wyjątkową zdolność do zniechęcania ludzi do opowiadania się przeciwko obecnej bandzie rządzącej.

Odwołanie Gronkiewicz-Waltz na pewno byłoby optymistycznym sygnałem, ale życie warszawiaków przecież nie zmieniłoby się już od jutrzejszego ranka. A klika o nazwie PO i tak się sypie. Co się odwlecze, to nie uciecze. Na ich miejsce przyjdzie PIS, który będzie trochę mniej kradł. Nic się nie stało. 

czwartek, 3 października 2013

Godzina to dużo czasu

"Miasto Aniołów" (1998), "Wyścig z czasem" (2011) i "Przetrwanie" (2011)... Co łączy te, jakże różne, filmy? Po pierwsze, wszystkie stanowią wielką pochwałę daru życia. Po drugie, aspekt ten pozostaje w niemal wszystkich opisach i recenzjach kompletnie pomijany. Kto nie oglądał, niech obejrzy, a potem wróci do niniejszego tekstu. Kto oglądał, zapraszam do lektury.

"Miasto Aniołów", amerykańska wersja "Nieba nad Berlinem", to bez wątpienia najbardziej znany obraz w tej trójce. Dla porządku przypomnę jednak, że Seth (Nicolas Cage) jest aniołem, jednym z wielu stróżów i opiekunów Los Angeles. Zajmuje się głównie odprowadzaniem konających na tamten świat, towarzyszy im w drodze, jak sam to określa, "do domu". Pewnego dnia zakochuje się w młodej lekarce (Meg Ryan), na której stole operacyjnym umiera sześcioletnia dziewczynka. Nieodwracalnie porzuca żywot anioła i staje się człowiekiem. Miłość Setha i Maggie, tak ma bowiem na imię lekarka, trwa jednak bardzo krótko. Niebawem kobieta ginie w wypadku. Niby melodramat, jakich wiele, ale perspektywa jest tu znacznie szersza. Film nie opowiada tylko o miłości, choć słusznie jest ona na pierwszym planie, ale ogólnie o pięknie ludzkiego życia. Czasem tkwi ono w czynnościach codziennych, tak banalnych i prozaicznych, że wcale tego nie dostrzegamy. Możliwe jest to dopiero z perspektywy anioła, który staje się człowiekiem, i wszystko jest dla niego nowe, niezwykle wyraziste, wspaniałe w swej różnorodności i nieprzewidywalności. Widzimy, jaką radość sprawia Sethowi potężny podmuch wiatru, ogrzanie zziębniętych dłoni czy kupno owoców na straganie, możliwość dotknięcia ich i skosztowania, poznania za pomocą zmysłów. Motyw ten świetnie koresponduje ze zwyczajem anioła, który odprowadzając ludzi na tamten świat, pytał zawsze, co lubili w życiu najbardziej. Już wtedy go to ciekawiło. Intrygowała go możliwość poznania jakiegoś elementu rzeczywistości przy pomocy zmysłów i określenia stosunku do niego przy pomocy uczuć.

Zwykle nie zauważamy, jak wielkim darem jest różnorodność życia, brak całkowitej wiedzy o nim, możliwość zdziwienia się czymś, odkrycia czegoś. W "Niebie nad Berlinem" ta myśl podana jest wprost: główny bohater, będąc jeszcze aniołem, zwierza się towarzyszowi, że chciałby kiedyś coś zgadnąć albo domyślić się zamiast wciąż wiedzieć i być pewnym. W "Mieście Aniołów" te słowa, o ile dobrze pamiętam, nie padają, ale mamy scenę, skądinąd piękną, która ukazuje, jak wszyscy opiekunowie Los Angeles gromadzą się każdego ranka i wieczora, przy wschodzie i zachodzie słońca, na pustej plaży, aby słuchać "niebiańskiej muzyki". Ta boska muzyka symbolizuje najwyższe piękno, ideał, doskonałość. Zwykły śmiertelnik jej nie słyszy, a zdarzają się jednak aniołowie, którzy wyrzekają się możliwości obcowania z tą muzyką, bo choć stanowi ona doskonałość, to nie może ową doskonałością nikogo zaskoczyć, zawsze jest idealna, a więc piękna w takim samym stopniu, co poprzednio, przedwczoraj i tydzień temu. Aniołowie, wkraczający w świat ludzi, chcą poczuć piękno, a nie być go tylko świadomym.

Za scenariusze "Nieba nad Berlinem" i "Miasta Aniołów" odpowiadają ci sami ludzie - Peter Handke i Wim Wenders, który był też zresztą reżyserem pierwszego z wymienionych filmów. Generalnie fabuły różnią się szczegółami, jest jednak pewna zasadnicza różnica, a mianowicie zakończenie. "Niebo nad Berlinem", można powiedzieć, kończy się happy endem. W finale "Miasta Aniołów" natomiast główna bohaterka, wybranka byłego anioła Setha, jako się rzekło, ginie. I jest to pewien paradoks, bo smutne zakończenie tylko uwypukla niezwykle optymistyczne przesłanie. Mają je oba filmy, ale to w amerykańskiej wersji opowieści jest ono bardziej widoczne. Jaki przekaz płynie bowiem z zakończenia "Nieba nad Berlinem"? Warto było porzucić żywot anioła i stać się człowiekiem, poznać tyleż aspektów ludzkiego życia na czele z miłością? No, może i warto, egzystencja anioła rzeczywiście musi być trochę monotonna, a oto gość cieszy się teraz życiem, jest szczęśliwy. No właśnie, a jeśli w ludzkim życiu coś nie wyszłoby mu i nie czuł się do końca szczęśliwy, to co? Nie warto? W "Mieście Aniołów" wszystko jest już wyłożone bardziej łopatologicznie, na tacy. Setha, pogrążonego w rozpaczy, odwiedza anioł, z którym uprzednio pracował, i pyta, czy gdyby wiedział, że tak to się potoczy, to też zdecydowałby się na ten krok, na zostanie człowiekiem? Jaka jest odpowiedź? Że podjąłby identyczną decyzję choćby wszystkiego, czego doświadczał przez kilka miesięcy, miał doświadczyć tylko raz, przez moment, przez pięć minut. Takie jest świadectwo człowieka, który poznał zarówno smak wieczności i doczesności, egzystencji anioła i życia ludzkiego, nieśmiertelności i tak zwanego padołu łez.

"Wyścig z czasem" Andrew Niccol'a, skądinąd bardzo ciekawego reżysera, niewątpliwie mającego coś do powiedzenia, przedstawia futurystyczną wizję świata, w którym jedyną walutą stał się czas. W dniu dwudziestych piątych urodzin zegar biologiczny każdego człowieka zatrzymuje się, odtąd ma się do zagospodarowania rok, przy czym przykładowo bilet komunikacji miejskiej kosztuje dwie godziny. Oczywiście czas można też zarabiać, pożyczać, a nawet kraść. Niektórzy mają na koncie setki, czasem tysiące lat, de facto są nieśmiertelni i wiecznie młodzi, inni zaś, o ile na bieżąco czegoś nie zarobią, umrą za kilka godzin. Sytuacja taka stwarza pole do wielu ciekawych obserwacji. Biedacy wcześnie wstają i bardzo szybko chodzą, ale to właśnie oni, stający codziennie w obliczu śmierci, są w stanie docenić dar ludzkiego życia. Bogaczom przecieka ono przez palce, toczy się powoli, ślamazarnie. Niektórzy z nich liczą sobie po kilkaset lat, a widz zastanawia się, zresztą taka kwestia w filmie pada, czy przeżyli "naprawdę" choćby rok? Pierwsza część filmu jest absolutnie genialna, druga już tylko niezła. Obraz staje się wersją science-fiction "Janosika" i dość banalną promocją idei socjalistycznych, a tak wspaniale nakreślone wcześniej aspekty trochę giną w tłoku, nie mniej przez żadnego widza nie powinny być zapomniane. Generalnie, moim zdaniem, cały film sprowadza się do jednego zdania, które pada wśród wielu zwrotów akcji i rozmaitych wyścigów z czasem: "Mamy godzinę. To dużo". Ileż można zdziałać, mając godzinę życia przed sobą! A mając tydzień, miesiąc, rok, piętnaście lat? Swoją drogą, pół żartem, pół serio, zdanie brzmi jak cytat ze studenta w noc przed egzaminem. Hehe.

"Przetrwanie" to bodaj najmniej znany film spośród omawianych. Sam trafiłem na niego przypadkowo, leciał akurat w Canal+ w jakiś długi, zimowy wieczór, a w obsadzie dostrzegłem Liama Nessona, doskonale znanego z "Listy Schindlera" czy "Taken". Gra on tu główną rolę. Jest myśliwym nazwiskiem Ottway, pracuje dla koncernu eksploatującego naftę na Alasce, jego zadaniem jest ochrona nafciarzy przed atakami wilków. Poznajemy go już w pierwszej scenie. Wkłada sobie lufę do ust i zamierza popełnić samobójstwo, w oddali rozlega się jednak wycie wilków, Ottway jakby się rozmyśla. Później widzimy go już w samolocie, w dość barwnym gronie nafciarzy, w drodze na Alaskę. Jest ponury, do nikogo się nie odzywa. Samolot rozbija się nad śnieżną pustynią. Kilkunastu ocalałych podejmuje pieszą wędrówkę, dramatyczną walkę o przetrwanie z własnymi słabościami, aurą i drapieżnymi wilkami. Są zdani na siebie, koncern o nich zapomniał. Ottway wyraźnie uświadamia to towarzyszom. Co jakiś czas, w różnych okolicznościach, ktoś ginie. I tak aż do końca...

Generalnie film jest surowy i toporny, w którymś miejscu pojawia się jakiś prymitywny humor, nie mniej, jakkolwiek brzmi to dziwnie, stanowi również wielką pochwałę życia. Pokazuje, że zawsze warto walczyć, nawet w sytuacji beznadziejnej, że to właśnie czyni nas ludźmi. Walczyć nie dlatego, że jest szansa na zwycięstwo, ale dlatego, że życie jest wielkim darem i każda jego minuta jest warta naszego wysiłku. Brak jakiejkolwiek namiastki happy endu tylko uwypukla to przesłanie, pisałem już dziś o tym, zestawiając zakończenia "Nieba nad Berlinem" i "Miasta Aniołów". Gdyby główny bohater "Przetrwania" przeżył i wrócił do cywilizowanego świata, widz pomyślałby sobie, że warto było walczyć, bo oto się udało i cel został osiągnięty. Nie. Nie o to tu chodzi. Walczyć zawsze jest warto. O każdą chwilę życia. Po prostu. I znów trzeba stwierdzić, choć będzie to pewnie teza kontrowersyjna, że jest to film optymistyczny. Pomimo tego, że punktem wyjścia są myśli samobójcze głównego bohatera, który jakiś czas później i tak umiera, więc mogłoby się wydawać, że cały ten film, uniknięcie śmierci w katastrofie i walka o przetrwanie na zaśnieżonej Alasce była bez sensu. Moim zdaniem, tak nie było. Podkreśla to tylko, że każda chwila życia coś sobą niesie, że jest czegoś warta, że ostatecznie pojmie to nawet niedoszły samobójca. Swoją drogą, "Przetrwanie" to bardzo dobre kino, a finałowa scena z portfelami absolutnie epicka, jedno z najlepszych zakończeń w moim rankingu.

Tak, życie jest wielkim darem, samo w sobie. Dlatego zawsze kręcę z niedowierzaniem głową, gdy słyszę z ambony, zresztą nie tylko w kościele i wśród ludzi wierzących można spotkać się z takim uproszczeniem, że gdyby nie było Boga i tak zwanego życia pozagrobowego, to ludzkie życie nie miałoby sensu. Nie miałoby głębszego sensu, ale w większości przypadków jakiś miałoby. Sensem życia byłoby wykorzystanie tych kilkudziesięciu lat na Ziemi w sposób ciekawy i przyjemny. Poznanie uczyć takich jak: miłość, przyjaźń, radość, duma, ulga... Nie warto? Nie warto żyć, żeby przekonać się, jak to jest zapewnić swojej drużynie zwycięstwo strzałem z trzydziestu metrów w ostatniej minucie meczu, ujrzeć trzepot siatki i usłyszeć ostatni gwizdek arbitra? Nie warto żyć, żeby obejrzeć najlepsze dzieła kinematografii, przeczytać najwspanialsze tytuły literackie, posłuchać Jana Sebastiana Bacha? Niby świadomość tego wszystkiego i tak kończyłaby się wraz ze śmiercią, ale czy to coś zmienia? Ja w każdym razie, gdybym miał świadomość, że przeżyję siedemdziesiąt lat, a później pogrążę w nicości, i możliwość wyboru, pojawienia na świecie bądź nie, i tak chciałbym swoje życie przeżyć. Zgodzę się natomiast, że bez Boga i życia wiecznego nie da się wytłumaczyć cierpienia i doszukać sensu egzystencji ludzi cierpiących. Zresztą i z uwzględnieniem Boga nie jest to łatwe, czego przykładem chociażby proza Dostojewskiego, ale to już temat na zupełnie inne opowiadanie. 

 Cóż, to chyba tyle. Załączam linki do stron omówionych filmów na Filmwebie, a teraz czas zająć się czymś jeszcze, bo do końca dnia godzina. To dużo.
Miasto Aniołów (1998)
Niebo nad Berlinem (1987)
Wyścig z czasem (2011)
Przetrwanie (2011)
 

środa, 2 października 2013

Teraz albo nigdy

W sobotę Atletico, po raz pierwszy od czternastu lat, pokonało Real na Estadio Santiago Bernabeu w ligowych derbach Madrytu. Oczywiście zwycięstwo to nie powinno nikogo dziwić, bo Królewscy są obecnie wyjątkowo słabi, ale myślę sobie, że w poprzednich tekstach o hiszpańskim futbolu nie doceniłem Atletico. Teraz albo nigdy. Myślę, że w tym sezonie są w stanie dotrzymać kroku wielkiej dwójce na przestrzeni całych rozgrywek. Krótko mówiąc, otwiera się niepowtarzalna szansa, aby mistrzostwo Hiszpanii zdobył ktoś inny niż Barcelona albo Real. Szansa niepowtarzalna, bo za rok potentaci raczej nie roztrwonią już tak bezmyślnie kasy w letnim okienku transferowym.

Atletico było w zeszłą sobotę o klasę lepsze, w każdym elemencie gry. Na Vicente Calderon, w przeciwieństwie do Barcelony i Realu, została zachowana ciągłość. Diego Simeone to świetny trener, wciąż trochę niedoceniany. Taktycznie Atletico bije wielką dwójkę na głowę, co było zresztą widać w derbach Madrytu. Barcelonie, która defensywę ma tragiczną, też ciężko będzie się oprzeć Los Colchoneros. Już w Superpucharze blaugrana zwyciężyła tylko dzięki Valdesowi, a umówmy się, że ratujący swój zespół Valdes to zjawisko niecodzienne. Aż szkoda, że do konfrontacji Barcelona - Atletico zostało jeszcze trochę czasu.

Ktoś powie, że przed rokiem też się tak mówiło, że Atletico wystartowało równie udanie, że miało w składzie Falcao, a ostatecznie i tak nie było w stanie ścigać się z wielką dwójką. Tak, ale wielka dwójka, zwłaszcza Real, nie były wówczas tak słabe, nawet jeśli z porównania tabel wynika coś innego. W tamtej Barcelonie i tamtym Realu była zachowana ciągłość, obecnie nie. Pod względem dyscypliny taktycznej Atletico nie ma sobie równych w Hiszpanii, a i w Europie mogą na tym polu rywalizować z każdym. Okay, Atletico pogubi na pewno jakieś punkty, mecze z drużynami z miejsc 3-7 mogą być bardzo interesujące. Ciekawi mnie zwłaszcza, jak długo utrzyma obecne tempo beniaminek z Villareal, ale pamiętajmy też, że kryzys dopada zwykle i Barcelonę. Było tak nawet w najlepszych sezonach blaugrany.

No i potencjał czysto piłkarski Atletico. Największy szum jest wokół Diego Costy, ścigającego się w klasyfikacji strzelców z Leo Messim i Cristiano Ronaldo, ale warto uważnie śledzić zwłaszcza poczynania Koke. To jest gracz, który poprowadzi swój zespół do mistrzostwa Hiszpanii albo przynajmniej półfinału Ligi Mistrzów. Łącznie tych celów nie uda się raczej zrealizować ze względu na zbyt krótką ławkę, choć kto wie? 

piątek, 27 września 2013

Moda na psychologię

Nastały takie czasy, że psycholog, wsiadając do taksówki, śmiało może zwrócić się do kierowcy legendarnym tekstem Józefa Oleksego: "Gdziekolwiek. Wszędzie mnie potrzebują". Tu spalił się dom, tam ktoś zginął w wypadku samochodowym, ten nie może spać, tamten boi się latać samolotem, jeszcze innego stresują wystąpienia publiczne. I tak dalej, i tak dalej. Przyjedzie psycholog, porozmawia, wszystkie problemy znikną, świat stanie się piękniejszy. Jakie to proste, nie? Ciekaw jestem, czy jakikolwiek człowiek, wybierając się na psychoterapię albo wysyłając psychologa w jakiejś miejsce, zastanowił się choć przez chwilę i zadał sobie w duchu fundamentalne pytanie: Kim jest ten człowiek, że miałby tu pomóc? Cudotwórcą?

Wiara w cudowną moc psychologii prowadzi nieraz do sytuacji wręcz groteskowych. Kurwa, przecież to jest śmieszne, że dwudziestokilkuletnia dziewczyna, która wie o życiu tyle, ile wyczytała u Paulo Coelho albo pod obrazkami na Kwejku, ma cokolwiek radzić weteranowi wojennemu. Przykłady można mnożyć. W jaki sposób świeżo upieczony absolwent psychologii, dla którego największym stresem w życiu był egzamin ze statystyki w sesji poprawkowej, ma niby pomóc komuś, kto codziennie odpowiada za życie i zdrowie swoich podwładnych? Inna sytuacja. Przyjeżdża psycholog, aby spotkać się z rodziną, której właśnie spalił się dom. I co ma niby tym ludziom powiedzieć? Wymyśli coś, co nie przyszłoby do głowy każdemu, choćby trochę ogarniętemu, człowiekowi? Jakie znaczenie mają tu pięcioletnie studia, przyswojone formułki, koncepcje, teorie, zdane egzaminy i piątkowa praca magisterska? Albo znowuż: niby czemu psycholog miałby poinformować rodzinę o śmierci kogoś bliskiego "lepiej" niż ktokolwiek inny? Przecież to jakiś absurd i do wniosku takiego dojdzie chyba każdy, kto zastanowi się choć przez moment nad tym, nad czym masy przechodzą do porządku dziennego. Tak się przyjęło, tak już jest. Taka moda - można powiedzieć.

Tak, korzystanie z pomocy psychologa stało się po prostu modne. Czasem można nawet odnieść wrażenie, że jest to w dobrym guście, świadczy o czyjejś nowoczesności. "Wiesz, miałam taki problem, nie mogłam sobie z tym poradzić, i wtedy Halinka, wiesz, córka pani Bożenki z warzywniaka, dała mi numer do psychoterapeuty. Sama też podobno kiedyś do niego chodziła. I, wiesz, ten pan..." Coś mi się wydaje, że gdyby ten pan wyjął wahadełko i kazał pacjentce liczyć do osiemnastu, to też znalazłoby się to w relacji. Ze śmiertelną powagą. 

Zaraz ktoś zakrzyknie: Nieprawda. Kuzyn kolegi brata był kiedyś u psychologa i ten naprawdę mu pomógł. Możliwe. Absolutnie nie przeczę. Bo psycholog, oprócz tego, że jest psychologiem, może być też przecież po prostu mądrym, doświadczonym człowiekiem. I tu dochodzimy do sedna niniejszego wykładu. Dobrym psychologiem może być każdy, niezależnie od tego, czy legitymuje się jakimkolwiek dyplomem. Świetnych psychoterapeutów znajdziemy i wśród tych po studiach, i wśród tych bez tytułu magistra. Nie przesądzam, w której grupie jest ich większy procent. Podejrzewam, że rozkłada się to równomiernie, bo niby czemu miałoby być inaczej? Studia - same w sobie - nikogo dobrym psychologiem przecież nie uczynią. Liczy się przede wszystkim przenikliwość, umiejętność obserwacji, słuchania i zadawania pytań oraz to, co samemu się przeżyło, widziało, przeczytało, zrozumiało.

Tak więc, Szanowny Czytelniku, jeśli kiedykolwiek będziesz miał zamiar udać się do psychologa, najpierw dobrze się zastanów, czy naprawdę nie ma w Twoim otoczeniu kogoś w miarę kumatego, kogo mógłbyś zapytać o zdanie, poradzić się. Nie ma absolutnie żadnego powodu, dla którego ten człowiek miałby powiedzieć Ci coś głupszego i mniej przydatnego niż dyplomowany psycholog. A jeszcze wcześniej najlepiej odpowiedzieć sobie na pytanie, czy rozwiązanie mojego "problemu" w ogóle leży w gestii i mocy jakiegokolwiek innego człowieka: psychologa, księdza, przyjaciela...? "Nie mogę się uczyć" - no i co ma Ci ktoś powiedzieć? To zacznij się uczyć. Jesteś leniwy. "Boję się latać". To nie lataj. Albo lataj i się bój. Myślisz, że terapeuta sprawi, że bez najmniejszych obaw wsiądziesz na pokład samolotu? Jeśli ktokolwiek twierdzi, że psycholog pomógł mu w takiej sytuacji, to stało się tak chyba tylko dzięki niezachwianej wierze w moc psychologii. Ponoć chory też może wyzdrowieć, jeśli napije się wody, którą bierze za niezwykle skuteczne lekarstwo. Tak powiadają. Ewentualnie mógł trafić na wyjątkowo mądrego i przenikliwego człowieka, ale osobiście nie znam mędrca, który potrafiłby zapanować nad czyimiś obawami.

Świat bez psychologów, jako się rzekło, absolutnie nie zawaliłby się. Ich zadania, w naturalny sposób, spadłyby na wszystkich kumatych ludzi. Przecież obecnie każdy z nas i tak jest po części psychologiem w swoim otoczeniu. A ci, którzy są dobrymi fachowcami, a przy okazji mają też ogromną wiedzę teoretyczną, przecież nadal mogliby, wprawdzie już darmowo, spełniać swoje role. Chociaż nie, najlepszym regulatorem zawsze jest rynek. Gdyby ktoś chciał za takie usługi płacić, to czemu nie? Zwłaszcza, że część z nich być może naprawdę warta jest niemałych pieniędzy.

Moda na psychologię pojawiła się na świecie stosunkowo niedawno. Można się zastanawiać, czy ulegnie prawidłom mody ze świata show biznesu czy okaże się jednak znacznie trwalsza. Jeśli chodzi o moje zdanie, to jej lata świetności ustaną zapewne, gdy europejskie społeczeństwa staną w obliczu naprawdę poważnych problemów, egzystencjalnych w dosłownym tego słowa znaczeniu. Wojna, głód... Wtedy raczej nikt nie będzie biadolił, że boi się latać i nie może wybrać się na wczasy na Hawaje.

P.S. Zapraszam do komentowania. Od wczoraj komentarze można pisać również "z anonima". 

czwartek, 26 września 2013

Zero zdziwień

Wczorajszego wieczora Real pokonał Elche, beniaminka hiszpańskiej Primera Division, tylko dzięki pomocy arbitra. W internecie, wśród sympatyków Królewskich coraz większe zażenowanie i zniesmaczenie grą wicemistrzów Hiszpanii w tym sezonie, a przecież nie ma żadnych powodów do zdziwienia.

Jakie okienko transferowe, taki sezon. Każdy, kto choć trochę analitycznie spojrzał na poczynania Realu na rynku transferowym, musiał spodziewać się takiego obrotu spraw. Real i Barcelona są dramatycznie słabe. Już gołym okiem widać, że przepaść między wielką dwójką i resztą hiszpańskiego futbolu zmniejszyła się. Oczywiście prawdopodobnie nie wystarczy to jeszcze, aby tytuł mistrzowski zdobyła jakaś "trzecia siła", tym bardziej, że niekoniecznie widać absolutnie bezdyskusyjnego kandydata do tego miana, walka o najniższy stopień podium niespodziewanie może okazać się bardzo wyrównana i drużyny z miejsc 3-7 pewnie pogubią sporo punktów w meczach między sobą, nie mniej, wracając do sedna, w tym sezonie czeka nas już znacznie mniej spotkań, w których Real czy Barcelona, już do przerwy, będą prowadzić czterema bramkami.

A sędziowskie wsparcie dla Realu to też żaden powód do zdziwienia. Wszak nie od dziś wiadomo, że wielka dwójka zawsze może liczyć na boiskowych rozjemców. Nie mam pojęcia, jak zatytułować ów krótki tekst, niech będzie "Zero zdziwień", kiedyś Ziemkiewicz miał chyba taki felieton w jakimś periodyku.

niedziela, 22 września 2013

Logiczny banał, polityczna utopia

Swego czasu sporo mówiło się o fenomenie ogromnego poparcia dla Janusza Korwina-Mikke w internecie, który następnie, czy to jako kandydat na prezydenta, czy to jako przywódca partii, nie potrafił uzyskać przy urnie wyborczej choćby 5%. Ostatnio raczej się już o tym nie słyszy i słusznie, bo też żaden fenomen to nie był.

Partia taka jak Kongres Nowej Prawicy, muszę sprawić przykrość wszystkim łudzącym się, nigdy nie wygra wyborów. Ani w Polsce, ani w Niemczech, ani we Francji. Szczyt marzeń to 15%. Mniej więcej tyle osób jest w stanie pojąć słuszność prawicowych zasad. Niestety, lata życia w socjalizmie zrobiły swoje. To, co w Ameryce sprzed stu kilkudziesięciu lat było oczywistością, obecnie jest uznawane przez większość za szaleństwo.

Korwin-Mikke często narzeka na ograniczony dostęp do mediów, wielu komentatorów zarzuca mu brak jakiegokolwiek pragmatyzmu i przypomina liczna wpadki. Oczywiście sporo w tym prawdy, tylko trzeba sobie uzmysłowić, że choćby Kongres Nowej Prawicy był traktowany przez reżimową TVP tudzież stacje komercyjne na równi z PO i PIS, a jej prezes był mistrzem politycznego pijaru, to i tak nigdy nie wygra demokratycznych wyborów. Do przekonania nadaje się tylko owe kilkanaście procent. Bo jak może wygrać wybory partia, która mówi człowiekowi leniwemu, że pod jej rządami będzie mu się żyło bardzo źle? Przecież większość ludzi jest leniwa. Jak może uzyskać powszechny poklask ugrupowanie, które zapowiada, że mądry będzie w lepszej sytuacji niż głupi? Przecież jest znacznie więcej ludzi głupich. Jak może wygrać wybory partia, która mówi półmilionowej kaście biurokratów, że pozostawi 2000 urzędników, a całą resztą pozbawi stołków? Jak może zyskać przychylność telewizji publicznej polityk, który nawołuje do jej zamknięcia? Ciężko dziwić się tym wszystkim grupom, że wolą, aby Kongres Nowej Prawicy nigdy nie przejął steru. Leży to po prostu w ich interesie. Jeszcze bardziej rządów prawicy obawia się obecna klasa polityczna, bo lwia jej część w wolnej Polsce trafiłaby po prostu za kratki. Powtórzę zatem raz jeszcze, Janusz Korwin-Mikke, mając dostęp do mediów niemal na wyłączność, i tak przekonałby tylko 15% wyborców. Obecnie, dla przypomnienia, notuje wyniki w przedziale 1%-4%. 

Na zakończenie wróćmy jeszcze do zjawiska zasygnalizowanego na początku, swego czasu określanego mianem swoistego fenomenu, a mianowicie niezwykle wysokiego poparcia dla Janusza Korwina-Mikke w sieci. Rzeczywiście, w internetowych sondażach nierzadko notował imponujące wyniki, nieraz gwarantujące nawet samodzielne rządy, trzeba sobie tylko uzmysłowić, że stała za tym dokładnie ta sama garstka ludzi, która w realnym świecie okazuje się być zaledwie kilkoma procentami wyborców. To nie jest tak, że ktoś w internetowym sondażu kliknie sobie w Korwina-Mikke, a później nie idzie na wybory albo głosuje na tych, którzy "mają szanse". Oczywiście takie osoby też się zdarzają, ale to są raczej jednostkowe przypadki. Po prostu wyborcy prawicowi stanowią kilkadziesiąt procent wśród szperających w czeluściach internetu w poszukiwaniu jakichś informacji ze świata polityki, prawa czy ekonomii, a wśród ogółu chodzących na wybory są już zaledwie trzema procentami. Tyle. Nie od dziś wiadomo, że informacji w internecie poszukuje najinteligentniejszy i najbardziej odpowiedzialny wyborca, który nie wierzy ślepo w przekaz rozmaitych tub propagandowych: TVP, TVN, Gazety Wyborczej, TV Trwam. To właśnie w sieci jest największa szansa na znalezienie czegoś naprawdę niezależnego, informacji i przekazu, których treść nie podlega cenzurze Michnika czy Lisa albo braci Karnowskich. I właśnie głównie ci wyborcy "głosują" w internecie, przy urnie dołączają również ci "telewizyjni".

Wychodzi więc na to, że w obecnych realiach, które zresztą raczej nigdy się nie zmienią, szczytem marzeń jakiejkolwiek partii prawicowej jest przekroczenie progu wyborczego i koalicja. Z kimkolwiek. Może, wykorzystując strach koalicjanta i grożąc zerwaniem koalicji, udałoby się przepchnąć ze 2-3 liberalne ustawy. Niestety, nic więcej nie da się zrobić. Za daleko to wszystko poszło. Nigdy nie będzie państwa bez podatku dochodowego czy przymusu emerytalnego, za to z karą śmierci. Nie będzie wolnej Polski, państwa suwerennego, a nie stanu Unii Europejskiej. W sumie to i tak nie czyni już wielkiej różnicy, skoro za kilkadziesiąt lat ster okrętu o nazwie Europa przejmą muzułmanie. 

Tak, państwo Korwina to utopia. Tak, mają rację ci, którzy tak mówią. Nie jest to jednak utopia z logicznego punktu widzenia, a czysto politycznego. Takiego stanu rzeczy już nigdy nie uda się w Europie wprowadzić.

sobota, 21 września 2013

Dlaczego umierasz, Polsko?

Polska umiera, zresztą praktycznie cała Europa Zachodnia również. Pod względem liczby rodzących się dzieci zajmujemy aktualnie 212. miejsce na 224 kraje świata. Nad przyczynami ujemnego przyrostu naturalnego i sposobami zatrzymania tej niekorzystnej tendencji głowią się ponoć tęgie głowy, a tymczasem cała sprawa jest tak banalna, że można byłoby to ująć w pięciu zdaniach.

Pierwszą przyczyną jest przymus emerytalny. Po co ludzie chcieli niegdyś posiadać liczne potomstwo? Ano między innymi po to, żeby ktoś zajął się nimi na starość, gdy nie będą już mieli siły pracować i zarabiać na własne utrzymanie. Mając to na uwadze, rodzice stawali na głowie, aby zapewnić dzieciom staranne wykształcenie i umożliwić zdobycie zawodu, a zarazem wychować na ludzi prawych i wrażliwych społecznie. A mogli sobie na to pozwolić, bo państwo nie kradło sporej części ich zarobków pod hasłem "przymusowa składka emerytalna". Pomijam tu już fakt, że przymus emerytalny urąga godności człowieka, stawiając go na równi z istotami niezdolnymi do abstrakcyjnego myślenia.

Drugą przyczyną natomiast jest zatrważająca ingerencja państwa w wychowanie dzieci. W Polsce na szczęście nie osiągnęła ona jeszcze tych rozmiarów, co w krajach skandynawskich, gdzie można trafić do więzienia za danie dziecku klapsa, ale i tak jest znaczna. To państwo decyduje na przykład, czy dziecko będzie uczyć się w szkole religii. Przyjdzie Palikot i zakrzyknie, że absolutnie nie, przyjdzie Kaczyński i napomknie, że może nawet trzy godziny tygodniowo przydałyby się, przyjdzie Niesiołowski i powie, że Macierewicz powinien się leczyć. I tak dalej. Państwo zadecyduje też, czy w szkole powinno być wychowanie patriotyczne i edukacja seksualna, jakie dziecko ma czytać książki, chodzić w mundurku czy bez... I długo można jeszcze tak wymieniać. Dzieci ma się także po to, jakkolwiek patetycznie to zabrzmi, żeby zmieniać świat. To bardzo proste. Jest dwoje ludzi, którzy wiedzą, co robić, żeby świat szedł w lepszym kierunku, niech spłodzą z pięcioro dzieci i przykładnie wychowają, a za kilkadziesiąt lat będzie już siedmioro ludzi właściwie myślących. I ich liczba będzie się systematycznie zwiększać. A po co mieć dzieci, skoro nie można ich nawet wychować po swojemu? Trochę sytuacja niewolnika, którego dzieciak i tak będzie zabawką pana. Oczywiście w naszym kraju sytuacja nie jest jeszcze taka zła, więc i problem nie tak wyrazisty, ale jak pomyślę sobie, że moje dziecko miałoby od najmłodszych lat przechodzić pranie mózgu i słuchać w przedszkolu bajek o dwóch królewiczach, co dzieje się już w państwach skandynawskich, to dwa razy zastanowiłbym się, czy na pewno chce mieć potomstwo.

Przyczyn niskiego wskaźnika przyrostu naturalnego jest zapewne wiele, ale wszystko tak naprawdę sprowadza się do tych dwóch. I wszelkie próby rozwiązania problemu, a właściwie jego ominięcia, lekceważące te kwestie, będą na dłuższą metę nieskuteczne. Niezależnie od tego, czy to będzie becikowe, ulga podatkowa czy rozmaite akcje, czasem niezłe, czasem dość przaśne, propagujące model rodziny wielodzietnej.

wtorek, 17 września 2013

Królewskie błędy

W miniony weekend obejrzałem sobie trochę piłki hiszpańskiej i utwierdziłem się tylko w przekonaniu, że dawno już nie było tak słabej Barcelony i tak słabego Realu. Ciężko się zresztą temu dziwić, biorąc pod uwagę to, jak oba kluby spożytkowały letnie okienko transferowe. Na razie weźmy pod lupę poczynania Królewskich, a niebawem powinien ukazać się również tekst poświęcony blaugranie.

Transfer Bale'a na Estadio Santiago Bernabeu, przy całej swojej medialnej otoczce, tak naprawdę mija się z celem. Walijczyk i Cristiano Ronaldo będą sobie tylko przeszkadzać. Ciężko znaleźć miejsce w jednej drużynie dla dwóch skrzydłowych, którzy jak najczęściej chcą dostawać piłkę, pociągnąć z nią kilkanaście metrów, zejść do środka, uderzać z niemal każdej pozycji. Pomijam tu już fakt, że Walijczyk po prostu nie jest wart sumy, jaką za niego zapłacono.

Zdecydowanie pospieszono się też z transferem Illarramendiego. Wychowanek Realu Sociedad to utalentoany gracz, z pewnością stanie się w przyszłości bardzo solidnym defensywnym pomocnikiem, ale kilka tygodni później, za dwa razy niższą kwotę, był do wzięcia niejaki Kondogbia z Sevilli, który za dwa lata, proszę sobie te słowa zapamiętać, będzie najlepszym piwotem na świecie. Gość trafił ostatecznie do Monaco. Za dwa lata, chcąc go sprowadzić, trzeba będzie wyłożyć z 60 milionów euro. 

Błędem jest również pozbycie się Ozila, nawet biorąc pod uwagę sumę, jaką za niego uzyskano. Reprezentant Niemiec to absolutny światowy top na swojej pozycji. Okay, Isco świetnie wystartował, ale skąd pewność, że równie znakomicie będzie się prezentował w meczach ze znacznie silniejszymi rywalami? A przecież trzeba też uwzględniać możliwość kontuzji Hiszpana, dla którego jedyną alternatywą jest obecnie Modrić. 

Królewscy rozpoczynają kolejny sezon bez napastnika na miarę takiego klubu. 130 milionów euro, jakie wydano na całkowicie zbędny duet Bale - Illarramendi, to kapitał, za który spokojnie można było pozyskać kogoś z trójki Falcao - Suarez - Lewandowski, najbardziej pasowałby ten ostatni, i zostałoby jeszcze kupę szmalu na jakiegoś stopera i bocznego obrońcę.

Osobiście znalazłbym miejsce w podstawowej jedenastce i dla Isco, i dla Ozila. Reprezentant Niemiec byłby ustawiony bliżej prawego skrzydła, często schodziłby do środka, zostawiając miejsce dla ofensywnie usposobionego bocznego obrońcy. Duet Isco - Ozil zdecydowanie stanowiłby godną konkurencją dla barcelońskiej dwójki Xavi - Iniesta. Lewe skrzydło nominalnie należałoby oczywiście do Cristiano Ronaldo. Za plecami tego tercetu grałby Xabi Alonso/Modrić i Khedira/Kondogbia, a przed nim napastnik ze wspomnianej w poprzednim akapicie trójki Falcao - Suarez - Lewandowski.

Wróćmy do rzeczywistości, w pierwszych meczach sezonu Real gra strasznie chaotycznie. Wiadomo, że żadna drużyna nie funkcjonuje znakomicie, gdy zmienia się trener, ale często można wówczas dostrzec jakiś pomysł na grę, który nie funkcjonuje jeszcze dobrze, ale widać, w jakim kierunku będzie to szło. Co chce grać Real Ancelottiego? Na razie ciężko orzec.

Wiele wskazuje na to, że w bieżącym sezonie Primera Division będziemy obserwować wyścig słabnących potęg, które i tak zakończą rozgrywki z ogromną przewagą nad resztą ligowej stawki. Taka ta liga już jest.

sobota, 14 września 2013

Odezwa do socjalistów

Dwa dni temu obejrzałem sobie rozmowę Janusza Korwina-Mikke i Piotra Ikonowicza, która miała miejsce w programie "TAK czy NIE", w naprędce zorganizowanym przed Sejmem plenerowym studiu Polsat News. Na pierwszy rzut oka świetny kabaret, porównywalny z telewizyjnymi występami Wałęsy i Niesiołowskiego, ale tak naprawdę obraz mocno przygnębiający. Ikonowicz, głosem natchnionego wiesza, wykrzykuje populistyczne hasełka i inne socjalistyczne dyrdymały, oczyma wyobraźni widzi chyba siebie na barykadach, a otaczający plenerowe studio demonstranci wiwatują. Korwin-Mikke praktycznie nie jest w stanie dojść do głosu. Ledwie zdoła sformułować dwa zdania, a wieszcz mu przerywa. Nie jest niegrzeczny, nie atakuje swego rozmówcy, nie oskarża i nie wyzywa, po prostu święcie wierzy w swoje racje. I wrzeszczy. Ciągle wrzeszczy. A tłum patrzy na niego z uznaniem, z szacunkiem. Oto prawy człowiek, nasz obrońca.

Szkoda mi tych ludzi. Są pełni determinacji, przekonani, że walczą w słusznej sprawie, sprzeciwiają złemu rządowi, a nie rozumieją, że tak naprawdę grają do jednej bramki z Donaldem Tuskiem i koalicją rządzącą. Tłum sprzed Sejmu, jakkolwiek stałemu odbiorcy mediów głównego nurtu ciężko będzie w to uwierzyć, walczy o coś, co jest w interesie rządzących. Nie żal mi Piotra Ikonowicza, bo akurat on zapewne wiąże koniec z końcem bez większych problemów, więc może sobie pozwolić na błądzenie po ślepych zaułkach socjalizmu, wysuwanie bezmyślnych tez i postulatów. Jego wyznawcy już niekoniecznie. Ale do rzeczy.

Wywalczenie podwyżki przez demonstrujących, ustalenie płacy minimalnej jest rządowi na rękę. Dlaczego? To zupełnie oczywiste. Im więcej zarobi krzykacz sprzed Sejmu, tym więcej kasy wpadnie też rządowi. Sprawa wygląda mniej więcej tak, że na Wiejskiej zebrała się spora grupa ludzi, aby zadeklarować, iż chcą oddawać tym u władzy nie 10, a 20 złotych. To nie pracodawca, a rząd, okradający obywateli przy pomocy podatków i przymusowych składek, jest winny temu, że ci ludzie nie zawsze mają z czego żyć. Niby jest to ekonomiczny elementarz, czemu więc tłum sprzed Sejmu nie protestuje przeciwko kuriozalnym podatkom, wyższym niż wiadomo gdzie i kiedy, tylko domaga się czegoś, co złodziejom u władzy też jest ma rękę?

Kolejna rzecz - istota płacy minimalnej. Oczywistym jest, że jej wprowadzenie to znakomity środek na zwiększenie bezrobocia i uderzy w tych najbiedniejszych, najsłabiej wykwalifikowanych pracowników. Zobrazujmy to banalnym przykładem. Jest sobie dwóch ludzi z wykształceniem i umiejętnościami takimi, że teoretycznie nie ma dla nich pracy w tym kraju. Znalazł się jednak ktoś, kto zechciał ich zatrudnić do wykonywania jakiejś najprostszej pracy, płacąc im powiedzmy po 1000 złotych miesięcznie. Co się dzieje w momencie, gdy płaca minimalna zostanie ustalona na poziomie 2000? Jeśli ktoś myśli, że obaj dostaną stuprocentową podwyżkę, to się myli. Wylecą na zbity pysk, a w ich miejsce zostanie zatrudniony ktoś bardziej kumaty. Płaca minimalna sprawi, że wszyscy ci, których praca nie będzie warta tej stawki, zostaną pozbawieni środków do życia. W istocie skorzystają wyłącznie wykonujący pracę o wartości zbliżonej do postulowanej stawki płacy minimalnej, wywalczą na to konto nieznaczną podwyżkę. Wśród protestujących zapewne jest sporo takich ludzi i wychodzi na to, że zachowują się oni strasznie egoistycznie, ale tak naprawdę to po prostu krótkowzroczność i brak jakiejkolwiek głębszej refleksji nad własnymi postulatami. Najlepszym regulatorem jest zawsze rynek. Czy słyszał ktoś, aby inżynierowie albo piloci wywalczyli sobie kiedyś jakieś specjalne płace minimalne? A zna ktoś inżyniera albo pilota, który nie zarabiałby powyżej średniej krajowej? To wszystko, o czym w niniejszym wykładzie mowa, absolutnie nie jest niczym odkrywczym, w USA sprzed stu lat nikt nawet nie zwróciłby uwagi na taki stek banałów. Jak to jest, że we współczesnej Europie jest to w stanie pojąć garstka ludzi?

Jakiś czas temu rozmawiałem ze znajomym, który zwrócił uwagę na jedną rzecz, a mianowicie, jak fenomenalnie opakowanym produktem jest socjalizm - zbiór niezbyt logicznych pomysłów i idei. Na pierwszy rzut oka wszystko się zgadza: edukacja za friko, darmowa służba zdrowia, na stare lata emeryturka... I tak dalej, i tak dalej. Co prawda, gdyby pomyśleć choć trochę, dojdzie się do wniosku, że nie ma sensu opłacać państwowego pośrednika, skoro praktycznie wszystko można mieć taniej i na wyższym poziomie bez jego udziału, ale po co myśleć wobec tak pięknej idei? Mając w dodatku praktycznie wszystko "za darmo". No i z 95% ludzi w to wierzy. Wierzyłem i ja, gdy zaczynałem uważnie obserwować życie społeczno-polityczne. Pamiętam jak z uznaniem słuchałem świętej pamięci Lecha Kaczyńskiego, startującego wówczas w wyborach na urząd prezydenta RP, pokrzykującego o "solidarnej Polsce", i cieszyłem się, że jest na polskiej scenie politycznej taki człowiek. Również i mi idee socjalizmu wydawały się niegdyś niezwykle szlachetne, liberałowie bezduszni, a kapitalizm krwiożerczy. Niegdyś. Wychodzi na to, że socjalizm to bodaj najlepiej opakowany i sprzedany towar w historii ludzkości. W sumie mógłby konkurować chyba z demokracją, ale to już temat na inne opowiadanie.

Socjalizm jest towarem świetnie "sprzedanym", ale niemało osobników zarabia na nim już bez cudzysłowu. Realne pieniądze. Część z nich to ludzie poczciwi i pełni dobrych chęci, zapewne sami święcie wierzący we wszystkie wygłaszane przez siebie bzdury, do tej frakcji zaliczyć trzeba chyba właśnie Piotra Ikonowicza, a część to sporego kalibru cwaniacy, którzy zwietrzyli tu niemałe pieniądze. Bo cóż to za prezes związku zawodowego, który sam zarabia, dzielnie walcząc o płacę minimalną i inne prawa dla uciemiężonego ludu, 20 tysięcy miesięcznie? Jak powiada stara prawda: związek zawodowy reprezentuje interes pracowników w takim samym stopniu jak feministki kobiet. W najmniejszym. Zresztą jest sporo grup społecznych, na których można świetnie zarobić, "walcząc o ich prawa". Innym świetnym przykładem są niepełnosprawni.

To chyba tyle. Nie przychodzi mi na myśl żadna błyskotliwa puenta, więc na zakończenie zasygnalizuję tylko, że za jakiś czas prawdopodobnie ukaże się jeszcze podejmujący podobną tematykę tekst "Liberał Wszechmogący".

piątek, 13 września 2013

Spójrz na prawo

Co jakiś czas podejmowane są w polskim życiu publicznym chwalebne próby wzmocnienia prawnej ochrony życia nienarodzonych. Raz przyjmują one postać projektu zmiany Konstytucji, innym razem przejawiają się w postulatach zaostrzenia przepisów tzw. ustawy antyaborcyjnej. Swoją drogą, bywają nieraz torpedowane przez polityków, którzy kilkanaście miesięcy później przechadzają się w glorii głównych obrońców życia. Tak, mowa tu o Jarosławie Kaczyńskim. Ale mniejsza z tym. Zastanawia mnie, czemu nikt nie zaproponował jeszcze regulacji, która raczej nie wywołałaby znacznie głośniejszych wrzasków wiadomych środowisk niż postulaty zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej, nie wymagałaby ciułania kwalifikowanej większości 2/3 głosów potrzebnej do zmiany Konstytucji, a być może przyczyniłaby się do ochrony życia w jeszcze większym stopniu.

Przede wszystkim w Kodeksie Karnym musi pojawić się typ czynu zabronionego, polegający na żądaniu przeprowadzenia aborcji albo wyrażeniu zgody na przeprowadzenie aborcji. Byłoby to oczywiście przestępstwo indywidualne, a więc takie, które może popełnić tylko podmiot o określonych cech. W tym przypadku - kobieta w ciąży. Nie wszyscy zdają sobie może sprawę, że obecnie odpowiedzialność karną ponosi wyłącznie osoba przeprowadzająca nielegalną aborcję, niedoszła matka zaś, niezależnie od okoliczności, jest bezkarna.

Kolejny krok to włączenie określonego powyżej typu czynu zabronionego do katalogu przestępstw z artykułu 112, wyłączonych spod tzw. "zasady podwójnej karalności". Czyn popełniony za granicą musi stanowić przestępstwo zarówno w myśli prawa polskiego jak i miejscowego, aby można było pociągnąć sprawcę do odpowiedzialności karnej. Do tego zasada ta się sprowadza, są jednak od niej wyjątki. Jednym z nich byłoby właśnie żądanie lub zgoda na przeprowadzenie aborcji. Bo cóż przyjdzie ze zmieniania Konstytucji i zaostrzania ustawy antyaborcyjnej, skoro kobieta może przejechać się do Holandii, wyskrobać dzieciaka, a tydzień później bezkarnie wrócić do Polski?

Generalnie kwestia prawnej regulacji aborcji jest bardzo ciekawa, stwarzająca pole do rozmaitych rozwiązań. Jakiś czas temu zastanawiałem się na przykład, czy potrzebny jest w ogóle taki typ czynu zabronionego, czy nie powinno się jej karać na równi z zabójstwem, stosując odpowiednio przepisy artykułu 148. Bo aborcja jest zabójstwem - taka prawda. Okay, czasem usprawiedliwionym, tak samo jak na przykład zabójstwo w obronie koniecznej lub stanie wyższej konieczności. Czy w przypadku przeprowadzenia aborcji ze względu na zagrożenie życia matki nie można byłoby przyjmować po prostu stanu wyższej konieczności, wykluczając tym samym przypisanie winy? W szczególnych okolicznościach zaś sąd mógłby zastosować nadzwyczajne złagodzenie kary, a nawet odstąpić od jej wymierzenia. Nie byłoby lepiej, przejrzyściej, prościej? Ja tylko pytam, sam się zastanawiam. Zapraszam do dyskusji.

czwartek, 12 września 2013

Nie liczcie na GoWiKo

Spory szum zrobił się ostatnio wokół Jarosława Gowina, który opuścił szeregi PO i ma zakładać nową partię, ponoć wespół z Wiplerem i Kowalem. Rozmawiając ze znajomymi i serfując po sieci, zauważyłem, że wiele ludzi z różnych środowisk pokłada spore nadzieje w tym projekcie politycznym. Nadzieje - moim zdaniem - całkowicie nieuzasadnione.

Zacznijmy od środowiska konserwatywnych liberałów skupionych głównie wokół Kongresu Nowej Prawicy i Janusza Korwina-Mikke, mocno sfrustrowanych polityczną nieudolnością swego przywódcy. Nie wydaje mi się, aby projekt GoWiKo stanowił dla nich jakąkolwiek alternatywę. Gowin opowie się za natychmiastowym zniesieniem podatku dochodowego, prywatną służbą zdrowia, bezwarunkową likwidacją przymusu emerytalnego czy wystąpieniem z Unii Europejskiej? Wątpliwe.

Projekt GoWiKo będzie kolejną próbą utworzenia czegoś pomiędzy PO i PIS-em, a więc jest to oferta dla tych, którzy wciąż nie mogą odżałować, że przed ośmioma laty nie doszło do koalicji tych partii. Pytanie tylko, skąd ludzie czerpią wiarę w powodzenie tego przedsięwzięcia? Prób utworzenia czegoś na kształt POPIS-u było już tyle, że ciężko je zliczyć i wymienić, wszystkie kończyły zwykle poniżej progu wyborczego. Kim w ogóle jest ten cały Gowin, że teraz, pod jego przewodem, ludzie pokroju Pawła Kowala mają uzyskać 15%, a nie 2%?

Realia polskiej sceny politycznej niestety są takie, że człowiek spoza Układu może przebić się tylko będąc oszołomem. Historia dostarcza wiele przykładów: Tymiński, Palikot, poniekąd Lepper z lat dziewięćdziesiątych. Zresztą Janusz Korwin-Mikke, wbrew obiegowej opinii, gdyby unikał jak ognia tych najbardziej kontrowersyjnych wypowiedzi, wcale nie miałby 10%-15%, a 1%, czyli trochę mniej niż ma obecnie. Niestety, takie nastały czasy. Banda Czworga opanowała media. PO oczywiście w największym stopniu, ale PIS też ma swoje tuby propagandowe, a ludzi z PSL-u czy SLD na szklanym ekranie widzimy praktycznie codziennie. Na marginesie tej medialnej szopki pokrzykują coś oszołomy z różnych środowisk, zauważalne tylko dzięki swojej wyrazistości i kontrowersyjności. W takich warunkach Gowin i Wipler, spokojnie przedstawiający swoje założenia programowe i pomrukujący coś o ekonomii, nie zostaną przez nikogo zauważeni. Niestety, takie nastały czasy.

Pomijam tu już fakt, że niektóre doniesienia odnośnie projektu GoWiKo brzmią trochę niepoważnie. O powrocie Rokity do polityki mówiło się już wielokrotnie, więc podchodziłbym z rezerwą do pogłosek o jego przyłączeniu się do Gowina i spółki. Marcinkiewicza ciężko natomiast traktować serio. Stąd byłby już tylko krok do zaproszenia na pokład Michała Kamińskiego. Albo Adama Bielana, żeby było komu prowadzić stronę internetową.

Platforma, niestety wraz z całą Polską, się sypie. Spadek poparcia dla Platfusów jest faktem. Na pewno nie będzie to jednak odskocznia dla projektu GoWiKo. W najbliższych wyborach, niezależnie od tego czy odbędą się w trybie normalnym czy przyspieszonym, największym wygranym będzie PIS. W sumie nie zdziwiłbym się, gdyby partia Kaczyńskiego samodzielnie zdobyła większość. Na aktualnych, coraz wyraźniej się rysujących, nastrojach społecznych może zyskać również Ruch Narodowy, o ile oczywiście zdecyduje się wystartować w wyborach, i nieznacznie Kongres Nowej Prawicy. Projekt GoWiKo jest dopiero następny w kolejce i stawiam dolary przeciwko żołędziom, że prędzej próg wyborczy przekroczy Ruch Narodowy albo KNP niż Gowin i spółka. 

środa, 11 września 2013

O Kościele słów kilka

Nierzadko słyszy się, czasem nawet z ust ludzi, wydawałoby się, dość kumatych i szczerze zatroskanych sytuacją Kościoła, że ten powinien bardziej otworzyć się, zwłaszcza na ludzi młodych, generalnie zrobić to i tamto, bo wówczas pozyska więcej wiernych.  Abstrahując już od tego, na czym miałoby polegać owo "otwarcie się" i co konkretnie owi myśliciele postulują, trzeba jasno stwierdzić, że taki sposób myślenia zdradza kompletne niezrozumienie istoty i roli Kościoła.

Nie jest celem Kościoła - samo w sobie - pozyskanie za wszelką cenę jak największej liczby wiernych. Jego zadaniem jest zachowanie nienaruszonego depozytu wiary i dotarcie z nim w najdalsze zakątki Ziemi, do każdego. Kościół nie ma prawa depozytu tego zmieniać, naruszać i naginać. Nawet jeśli dzięki temu miałby kogoś pozyskać. Ma ów depozyt przedstawić, zachęcać, namawiać, nawoływać i tyle. Albo się ktoś pisze na to, albo nie. Niby takie oczywiste, ale nie dla wszystkich.

Kolejna kwestia, zahaczająca nieco o tę tematykę, to ekumenizm. Nie sądzicie, że międzywyznaniowy dialog w wydaniu błogosławionego Jana Pawła II nieco zatracił swój pierwotny sens i istotę, którą było jednak przyciągnięcie innych do Kościoła Katolickiego? To właśnie temu miał służyć chyba ów dialog. Tymczasem, oglądając ekumeniczne nabożeństwa w czasie pontyfikatu naszego Wielkiego Rodaka, miało się nieraz wrażenie, że tak naprawdę to wszystko jedno, po której się jest stronie, modli w kościele, synagodze, zborze, czy meczecie, czyta Biblię czy Koran... Jesteśmy razem, jest fajnie, jest dialog. Ale jaki jest jego cel? Żaden? Osobiście zastanawiam się nieraz, czy kiedyś, na Sądzie Ostatecznym, nie będą liczyć się tylko i wyłącznie czyny, a wszystko inne okaże się nieważne, ale stanowisko Kościoła, o ile mi wiadomo, tak jednoznaczne nie jest.

Jeszcze kilka słów o instytucji papieża. Mam wrażenie, iż ludziom wydaje się nieraz, że papież to swoisty światowy mentor, który powinien zajmować się wszelkimi problemami współczesnego świata, a najlepiej je rozwiązywać. Co ciekawe, oczekują tego od kolejnych papieży głównie ci, którzy jednocześnie wrzeszczą, że Kościół nie powinien mieszać się do polityki, ale mniejsza z tym. Papież tymczasem jest głównie od spraw wiary. Ma strzec wspomnianego depozytu wiary. To jest jego podstawowe zadanie, a nie na przykład zabieganie o pokój na świecie. I przez ten pryzmat kolejni papieże powinni być oceniani, jeśli już rościmy sobie prawo do jakiegokolwiek oceniania następców Chrystusa na Ziemi. Nauczanie, encykliki, homilie, konkretne działania... To są kryteria oceny, a nie machanie ręką na Placu Świętego Piotra podczas Audiencji Generalnej, bo na tej podstawie to można oceniać poziom wytresowania małpy w ZOO, albo dobry kontakt z młodzieżą. Świetnie, jeśli to wszystko się uzupełnia i papież potrafi łączyć twarde stanie na straży depozytu wiary z medialnym wizerunkiem spoko gościa, przyjaciela młodzieży i w ogóle. Nie można jednak zapominać, co jest istotą papiestwa, a co tylko dodatkiem.

Cały czas zmierzam w tym wywodzie do osoby Benedykta XVI, bo to właśnie on padł trochę ofiarą niezrozumienia istoty papiestwa i został zapamiętany przez wielu jako papież mało charyzmatyczny, niedostępny i mający słaby kontakt z wiernymi. Kompletnie niepojętym jest dla mnie, jak można w ogóle wypowiadać się na temat Benedykta XVI, nie przeczytawszy uprzednio żadnej jego książki, nie sięgnąwszy po żadną encyklikę, nie pochyliwszy nad żadnym jego wykładem. A prawda jest taka, że to on, jeśli weźmiemy pod uwagę istotę posługi i posłannictwa papieża, a nie mało ważne dodatki, wykonał największą pracę w winnicy Pana. O ile można w ogóle dokonywać takiego wartościowania. Zachęcam zatem do pochylenia się nad nauczaniem Benedykta XVI, bliższego przyjrzenia jego poglądom i działaniom, także tym spoza medialnego zgiełku, bo jest to, moim zdaniem, najświatlejszy umysł naszych czasów.   

Życie w pigułce

Pewien człowiek zapytał mnie kiedyś: "Nauczycielu, jak najprościej można opisać ludzkie życie, oddać jego istotę i realia?" Ludzkie życie, Szanowny Czytelniku, jest niczym futbol, a właściwie to futbol jest niczym ludzkie życie w pigułce.

Na świecie jest mnóstwo wspaniałych dyscyplin sportowych, ale chyba w żadnej nie da się osiągnąć sukcesu tak wieloma różnymi drogami. W piłce jest to możliwe. Trener, mający do dyspozycji zespół naszpikowany gwiazdami, może po prostu pozwolić grać swoim piłkarzom, zachwycić cały piłkarski świat ofensywną i widowiskową grą. Inny, dysponujący ekipą drwali, zaparkuje autobus we własnym polu karnym, szansy na zdobycie bramki będzie upatrywać głównie w stałych fragmentach gry, a wszelkie akcje ofensywne będą polegały na posyłaniu długich piłek w kierunku jedynego napastnika. I też może się to udać... A przecież wiele można zwojować również świetnym przygotowaniem fizycznym albo zabójczymi kontrami. Taktyka odgrywa niebagatelną rolę w większości sportów drużynowych, ale chyba w żadnym nie wyrównuje tak szans, nie zaciera ewidentnych różnic w realnych umiejętnościach, nie umożliwia wyraźnie słabszej drużynie skutecznej rywalizacji z teamem zdecydowanie lepszym. Czy nie podobnie jest i w życiu? Tu też sukces można osiągnąć na wiele różnych sposobów, a wielki talent, potencjalna przewaga nad całym otoczeniem, niczego jeszcze nie gwarantuje. Swoją drogą, to ciekawe, jak wyglądałby świat sprawiedliwy i prostolinijny niczym siatkówka, w której na 100 gier, tak na oko, z 99 kończy się zwycięstwem drużyny lepszej. Masz lepszych ludzi na zagrywce, lepiej funkcjonuje przyjęcie, rozgrywający wciąga nosem swojego odpowiednika wśród rywali, gry blokiem nie ma sensu nawet porównywać... Musisz to wygrać, przeciwnik nie jest w stanie zrównoważyć Twojej siatkarskiej wyższości, bo i czym?

Jedenastoosobowa drużyna piłkarska stanowi swoistą miniaturę społeczeństwa. Każdy może znaleźć tu swoje miejsce, wnosząc ze sobą jakże różne cechy, talenty i predyspozycje. Człowiek, mierzący powiedzmy 165 centymetrów, raczej nie zrobi kariery w NBA, a w profesjonalnej siatkówce pozostanie mu ewentualnie pozycja libero. Oczywiście zdarzają się wyjątki, ale są one tak nieliczne, że śmiało można zaliczyć je do kategorii tych, które potwierdzają regułę. W futbolu natomiast ktoś taki może zostać wielką gwiazdą i nikogo specjalnie to nie zdziwi. A jednocześnie wielką sławę może przecież zyskać ktoś, kto w piłkę zbytnio grać nie potrafi, ale ma bardzo dobre warunki fizyczne i dysponuje potężnym kopnięciem. Zawsze znajdzie się też miejsce dla człowieka, którego tak naprawdę jedynym atutem jest szybkość. Mało to było na piłkarskich boiskach przysłowiowych jeźdźców bez głowy? Ale to wszystko jeszcze nic wobec fenomenu niejakiego Filippo Inzaghiego. Gość, teoretycznie rzecz ujmując, w piłkę raczej grać nie potrafił. Dryblerem nie był, warunki fizyczne średnie, wielką szybkością nie dysponował, niejeden znacznie lepiej grał głową... A jednak były napastnik reprezentacji Włoch zostanie zapamiętany jako jeden z najlepszych napastników lat dziewięćdziesiątych, do dziś jest jednym z najskuteczniejszych snajperów w historii Ligi Mistrzów. A przecież to tylko sztandarowy przykład, bo takich grajków było znacznie więcej. W ilu dyscyplinach sportu możliwy jest taki fenomen? W życiu na pewno.

W futbolu najbardziej niepozorny zawodnik albo czynnik może odmienić losy najważniejszego meczu. Wspomnijmy chociażby pamiętny finał Ligi Mistrzów w Stambule, w którym Liverpool rzutami karnymi pokonał Milan, i wejście na boisku podstarzałego Smicera w miejsce kontuzjowanego Kewell'a. Czech był graczem nawet niezłym, ale na pewno nie wybitnym, w każdym razie najlepsze lata zdecydowanie miał już za sobą. The Reds przegrywają 3:0, Milan gra wyśmienicie, Liverpoolowi pozostaje dograć mecz do końca i jak najszybciej o nim zapomnieć. Smicer, jak można się było spodziewać, człapie gdzieś po boisku, ze trzy razy dotknął może piłkę, absolutnie nic nie wnosi do gry... I to właśnie Czech strzela jakże ważną bramkę kontaktową, doprowadzając ostatecznie, wespół z Gerrardem i Xabim Alonso, do remisu w regulaminowym czasie gry, a później skutecznie egzekwuje rzut karny w konkursie jedenastek. Nawet najbardziej niepozorna z istot może odmienić bieg ludzkości - to chyba myśl z "Władcy Pierścieni". Bo o to chodziło między innymi Tolkienowi, bo tak jest właśnie w życiu. Czasem nie ważne jest, co robiłeś przez siedemdziesiąt lat życia, istotne, czego dokonałeś w jednej chwili, w konkretnym punkcie historii. Z drugiej strony zaś można "pracować w winnicy Pana" przez całe życie, bez spektakularnych wzlotów i upadków, wykonywać jakże ważną i odpowiedzialną pracę defensywnego pomocnika. Swoją drogą, czyż niejednokrotnie nie jest tak, że dostrzegą to i docenią tylko nieliczni?

Z omówionych powyżej podobieństw pomiędzy realiami życia i futbolu wynika edukacyjny wymiar piłki nożnej, zresztą każda dyscyplina sportu kształtuje charakter, a gry zespołowe, w mniejszym lub większym stopniu, uczą współdziałania w grupie. Ale do rzeczy. Czy zwróciliście kiedyś uwagę, grając w piłkę lub obserwując futbolowe zmagania, jak wielkie zachodzi podobieństwo pomiędzy funkcjonowaniem osobnika X w drużynie piłkarskiej, a jego egzystencją w społeczeństwie? Gość, który gra bardzo odpowiedzialnie, unika nonszalanckich zagrań, nie posyła bezmyślnie piłki w szerz boiska na własnej połowie, a wycofując futbolówkę do bramkarza, zagrywa ją zawsze poza światło bramki, podobnie będzie zachowywał się też w życiu. Z kolei ktoś, kto bardzo się podpala, raz za razem próbuje strzałów z nieprzygotowanych pozycji, pewnikiem jest strasznie narwany. Ogromne pole do analiz dają też stałe fragmenty gry. Zawodnik, który kolejny raz łatwo gubi krycie, raczej nie traktuje swoich obowiązków nazbyt poważnie, jest niechlujny. Jak to powiadają: pokaż mi, jak grasz w piłkę, a powiem Ci, jakim jesteś człowiekiem. Oczywiście niektóre z tych aspektów można dostrzec również w innych grach zespołowych. Sport, a zwłaszcza futbol, którego realia tak bardzo przypominają funkcjonowanie w społeczeństwie, jest wobec tego świetną szkołą życia i odpowiedzialności. Powiadam, dzieciak, który za młodu, w meczu trampkarzy, pośle bezmyślną piłkę w szerz boiska, niwecząc tym samym wysiłek kolegów, i dostanie solidną burę od trenera, zapamięta tę lekcję na wiele lat. Dlatego też rodzice powinni nagminnie posyłać dzieci do miejscowych klubów. Nie po to, aby zagrały kiedyś w Ekstraklasie, zdobyły Złotą Piłkę i zbawiły polski futbol, bo poziom szkolenia jest u nas fatalny, a i większość nie ma wystarczająco wiele talentu, ale po to, żeby zebrały pierwszą, naprawdę świetną, lekcje życiowej odpowiedzialności. Tutaj błędy można jeszcze popełniać, nikt nie zginie, najwyżej gol padnie.